Transformers Przebudzenie Bestii – recenzja filmu. Jednak idziemy dwa kroki do tyłu.

UDOSTĘPNIJ

Previous slide
Next slide

Po pięciu latach dostajemy kolejny film spod marki Transformers. Czy po sukcesie Bumblebee studio Paramount wzięło sobie do serca głosy krytyków i fanów, i zaserwowali nam kolejną sympatyczną produkcję o kosmicznych robotach?

Maksymalizacja?

Jeżeli zastanawialiście się, czy Transformers: Przebudzenie Bestii to kontynuacja Bumblebee, czy może jest powiązana z produkcjami Baya, to może być  to wszystko, a może nie być nic. Na spokojnie można oglądać, nie znając poprzednich odsłon.

Transformers: Przebudzenie Bestii rozgrywa się w latach 90., choć oglądając film, w ogóle tego nie czuć. Poznajemy Noah – młodego chłopaka, który robi wszystko, żeby utrzymać rodzinę i sprawić, żeby jego brat był szczęśliwy. Zbiegiem okoliczności staje się właścicielem samochodu, który okazuje się być kosmicznym przybyszem – Autobotem o imieniu Mirage. Do Ziemi zbliża się wielki Omnicron – pożeracz planet. Autoboty na czele z Optimusem Primem muszą powstrzymać wrogie Terracony przed znalezieniem dwóch części klucza trasprzestrzeni.

Niestety film cierpi na podobne dolegliwości, co Bayformers – jest wielkim blockbusterem z masą nijakich postaci, kliszami i banalną fabułą. Ja nie twierdzę, że ta marka powinna być niesamowicie głęboka, ale Travis Knight w Bumblebee pokazał, że da się zrobić ciekawą, mniejszą historię z interesującymi bohaterami.

Główny ludzki bohater jest nawet znośnie napisaną postacią, da się go polubić i zrozumieć, a także ma fajną chemię z Miragem. Mirage natomiast jest jedynym robotem, który ma jakikolwiek charakter – jest zabawny, ironiczny i ma ciekawą umiejętność (którą w sumie nie wiem, po co wprowadzono, bo używa jej tylko raz na początku i potem już sobie nie przypominam, żeby z niej korzystał). Inne Autoboty natomiast mają po jednej cesze, która ich definiuje – jest różowa baba, jest mądry robot w okularach (nie pytajcie), jest samolot, którego jedynym zadaniem jest przewiezienie bohaterów na inny kontynent, jest Bumblebee, który ginie zaraz na początku (wspaniały pomysł uśmiercić jedyną znaną widzom postać). Mamy również Optimusa Prime’a, który przez cały seans mówi, że nie można ufać ludziom i nie powinni z nimi współpracować, po czym… i tak ludzie z nimi współpracują. W tym tłumie jest też druga ludzka bohaterka, niedoceniona archeolożka Elena, na którą może na początku był jakiś pomysł, ale gdzieś w połowie filmu o niej zapomniano i sobie biega trochę w tle.

Do tego wszystkiego przecież są tytułowe bestie – Maximale, które potrafią transformować się w zwierzęta. Jest ich bardzo mało (chociaż i tak więcej niż Dinobotów u Baya), są chyba tylko po to, żeby sprzedać więcej zabawek, bo nie mają za bardzo znaczenia. Tak naprawdę tylko dwójka z nich coś robi, a reszta jest tłem – takim tłem, że nosorożec nawet nie ma aktora głosowego… A przecież trzeba jeszcze wprowadzić złego, jego motywację, czy coś…

W Transformers: Przebudzenie Bestii jest zdecydowanie za dużo wszystkiego, jak na taką dwugodzinną produkcję. To wygląda jak event, który mógłby być zwieńczeniem jakiejś serii kilku filmów, a tak dostaliśmy papkę z naparzającymi się robotami bez żadnego poczucia stawki.

Jednakże ta papka z naparzającymi się robotami wygląda nie najgorzej. Efekty specjalne są dobre, choć zastosowano tutaj standardowy myk, gdzie finał rozgrywa się na pustej powierzchni, coby było jak najmniej szczegółów czy zbędnych rzeczy do generowania. Natomiast Autoboty czy Maximale jak transformują, to ładnie jest pokazane, jak wszytko się w nich przestawia i jestem w stanie uwierzyć, że z tego samochodu mógłby powstać taki robot. Choć odnoszę wrażenie, że czasem skala się zaburza i ich humanoidalne robotyczna postać nijak ma się do wielkości samochodu, w który się zmieniają. Ale w sumie w filmie pokazane jest, że mogą oni zeskanować i zmienić się w dowolny pojazd, więc nie wiem, jak to się ma do ich rozmiaru – nikt tego nie wyjaśnił, muszę to zaakceptować.

Deformacja…

Ogólnie Transformers: Przebudzenie Bestii są raczej kiepskim widowiskiem. Ktoś odwalił kawał dobrej roboty przy choreografii i starcia Autobotów, Maximali i Terraconów wykonane są serio efektownie i spektakularnie. Jednak fabuła jest bardzo prosta i nieangażująca, bohaterowie są nijacy – znamienne jest to, że nie pamiętam imienia praktycznie żadnego z nich. Na szczęście parę lat temu powstał świetny Bumblebee, do którego mogę sobie zawsze wrócić, gdy chcę obejrzeć coś dobrego spod marki Transformers.