Nie pamiętam, jak dawno zrodził się mój pomysł, aby dokonać karkołomnego czynu i zapoznać się ze wszystkimi odsłonami pamiętającego czasy konsoli NES, Megamana.
Zawsze fascynował mnie fenomen tych gier i kierująca się za tym historia. Dodatkowo chciałem przekonać się, czy doniesienia o legendarnym poziomie trudności są prawdziwe — zwłaszcza gdy dodamy do tego fakt, że nie uznaję siebie za osobę będącą specjalnie retro zapaleńcem.
Fenomen pewnego niebieskiego robota
Trudne początki
Moja relacja z tym bohaterem jest długa i skomplikowana. Najprostszą drogą, aby zagrać obecnie w tytuły z Mega Manem w roli głównej, jest kompilacja nazwana Legacy Collection składająca się z pierwszych sześciu odsłon. Cała główna seria ma tych gier około dwudziestu pięciu, nie licząc wszelkiej maści spin-offów.
Istnieje jeszcze MegaMan: Battle Network, ale to jest zupełnie coś innego. Rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, gdzie historia skupia się w dużym skrócie na internecie i rozwoju sztucznej inteligencji. Powróćmy jednak do pierwszej odsłony na kultową konsolę NES.
Wątek fabularny jest prosty, opiera się na konflikcie Dr Light’a oraz Dr Willy’ego. Ten drugi przeprogramował roboty przemysłowe, na zdolne do niszczenia. My jako Mega Man, zmodyfikowany robot laboratoryjny mamy pokonać zbuntowane maszyny i powstrzymać złoczyńcę. W tej odsłonie serii bohater otrzymał specjalną zdolność absorbowania umiejętności z pokonanych bossów, co ma ogromny wpływ na całą rozgrywkę.
Papier, kamień, nożyce
Schemat pierwszej gry z serii wygląda następująco. Na początku wybieramy, z którym mistrzem robotów chcemy się zająć, aby potem przejść jego planszę i na końcu rzucić mu wyzwanie. Kolejność pokonywania następnych bossów nie jest przypadkowa, ponieważ każdy ma swoje słabe i mocne strony, lecz to już musimy odkryć sami.
Muszę przyznać, że zraziłem się do tej produkcji, szczególnie że jest to strasznie niesprawiedliwy tytuł, który wystawia na próbę naszą zręczność, refleks — czasem bez perfekcyjnej znajomości lokacji nie mamy szans uchronić się przed atakiem!
Tym bardziej że pierwszy Mega Man to bardzo surowy tytuł, jeśli chodzi o wykonanie i moim zdaniem niezbyt ciekawy graficznie. Wszystko z czasem jednak zaczyna się zmieniać, a formuła klarować.
Obecnie przygody robotycznego bohatera są mniej frustrujące. W przypadku kompilacji pierwszych sześciu części wprowadzono system zapisów w dowolnym momencie oraz funkcję cofania rozgrywki, z którego z własnej woli zrezygnowałem, bo cała zabawa stawała się dziecinnie prosta.
Czy ma to sens?
Minęło już trochę czasu, a ja powoli nadrabiam kolejne części, będąc w chwili pisania tych słów na 5 odsłonie, a w kolejce jest już zakupiona kolejna kompilacja z częściami 7-10. Najdziwniejsze jest to, że sam nie wiem do końca, co mnie do tych tytułów, aż tak przyciągnęło?
Wydaje mi się, że rozgrywka, która niejako zmusza do pokonywania własnych słabości, a dzięki systemowi zapisu jest to przygoda nieco mniej stresująca, niż miało to miejsce w przypadku oryginału. Design robotów i coraz to nowe, wymyślne bronie i umiejętności.
Natomiast z kolejnymi odsłonami grafika zaczęła być ciekawsza, a rozgrywka przestała, aż tak irytować z racji poznania już schematu działań. Bo po co psuć coś, co nie jest zepsute, a stopniowo udoskonalać już przyjętą drogę?
Mega Man to nie Dark Souls platformówek, tamtych czasów, gdyż wtedy każda platformówka była bardzo wymagająca i projektowana tak, aby wydawała się dłuższa. To jest coś, z czym każdy fan retro musi się zmierzyć. Nie powiedziałbym, że jest to aż tak trudna produkcja, jak np. Battletoads.
Wnioski
Nie żałuję rozpoczęcia tej długiej i karkołomnej przygody, gdyż dzięki niej poznaje kawał growej historii nie tylko jednej z ikonicznych postaci gier wideo. Dodatkowo mam możliwość odkrycia, jak wtedy projektowano gry, czy też rozwój formuły pokochanej przez tysiące graczy.
Nie mówiąc już oczywiście o poszerzeniu swoich horyzontów i być może nie jestem najlepszym graczem, to nadrabianie tych gier daje mi masę frajdy. Przekonało mnie to również do zmierzania się z następnym klasykiem, od którego stroniłem, mianowicie serii Castlevania.
To już jednak całkowicie inna opowieść, którą być może kiedyś też opiszę.
Sprawdź też: Flooded – recenzja gry – Kapitanie, toniemy!