PC Engine Mini – recenzja konsoli. Tylko dla fanatyków retro

UDOSTĘPNIJ

PC Engine Mini

Szał na mini konsole swego czasu trwał w najlepsze, i praktycznie każda firma, która kiedyś posiadała jakiś 8 cz 16 bitowy system, odtworzyła go w nowoczesnej odsłonie. Do listy poza Nintendo, Sony czy Segą, możemy dopisać Konami pokusiło się o swoją miniaturkę – PC Engine, znany w USA jako TurboGrafx 16. Konsolkę o którą nikt nie prosił, a jak się okazuje – ja potrzebowałem.

Regionalizacja, aczkolwiek subtelna

Konami wypuściło swój produkt w aż trzech wariantach. PC Engine mini – Japonia, TurboGrafx 16 mini – USA oraz PC Engine Coregrafx mini w Europie (ciekawostka: oryginalne PC Engine nigdy nie miało swojej oficjalnej premiery na starym kontynencie, aczkolwiek w Wielkie Brytanii była pewna dystrybucja właśnie pod taką nazwą). Oczywiście, zadbano o wszelkie detale z tym związane – od opakowania adekwatnego pod konkretne wydanie, po wygląd kontrolerów i obudowy.

Jak to często w takich sytuacjach bywa, zależnie od regionu, dokonano kilku zmian w grach. Na szczęście, nie są to tak drastyczne zmiany jak w przypadku różnic między NES’em a Famicom’em, aczkolwiek warto mieć ten fakt na uwadze. Przykładowo, PC Engine mini nie posiada takiej gry jak Salamander, zamiast niego Japończycy otrzymali dwie dodatkowe pozycje: Tengai Makyō II: Manji Maru oraz Tokimeki Memorial. Poza tym, japońskie wydanie zawiera grę Splatterhouse w wersji z PC Engine, gdy reszta świata otrzymała wydanie na TurboGrafx 16 czyli ocenzurowaną. To właściwie tyle jeśli chodzi o różnice.

Mały ale wariat

W pudełku standardowo – poza jednostką centralną otrzymujemy również instrukcję, kabel HDMI, micro USB do zasilania oraz jednego pada. Jeśli chodzi zaś o jakość wykonania to nie ma do czego się przyczepić. Całość prezentuje się solidnie, nie trzeszczy i nie wygina się – czuć, że wykorzystano do produkcji gruby plastik, który swoją drogą, jest bardzo przyjemny w dotyku, taki lekko chropowaty. Szkoda tylko, że nie pokuszono się o gumowe nóżki co zdecydowanie poprawiłoby stabilność sprzętu – bez nich po prostu ślizga się jak szalony po płaskiej powierzchni. Sama konsolka zaś wygląda po prostu uroczo. Nie zapomniano o charakterystycznym wejściu na HuCard (oczywiście nie jest on funkcjonalny) czy o takim drobnym detalu jak przełącznik zasilania – przy włączeniu konsoli wysuwa się mały „dzyndzel” obok slotu na grę przez co blokuje on cart. Drobnostka, ale cieszy. Co ciekawe, PC Engine mini, nie różni się aż tak bardzo gabarytami od swojego starszego brata – zajmuje ona na oko ¾ powierzchni oryginału.

Dobra, jednak czas w końcu przejść do dania głównego, czyli gier. Tych jest 58 (w przypadku amerykańskiego i europejskiego wydania 57). Teoretycznie, bo w praktyce jest ich nieco więcej. Tak, sprzęt ten skrywa swoje sekrety i można przy pomocy odpowiedniej kombinacji klawiszy uruchomić dodatkowych 5 tytułów. Tytuły wybieramy z dwóch menu, między którymi możemy dowolnie się przełączać. I tutaj pojawia się kolejny zgrzyt. Do wyboru mamy, jak wspomniałem wcześniej, dwie wybierałki gier – PC Engine oraz TurboGrafx.

W czym problem? Ano w tym, że PC Engine jak już zapewne wiecie, było wydane na rynku japońskim, a co za tym idzie, wszystkie gry są w języku samurajów. I niby nie jest to jakiś straszny problem, ponieważ znaczna część z tych tytułów to shumpy czy platformery, ale np. już w takiego Snatcher’a to sobie raczej nie pogracie. Szkoda, że zadbano o translację na język angielski, tym bardziej, że gotowiec już od lat jest – czy to fanowskie tłumaczenie, czy oficjalne, przygotowane na wersję z Sega Mega CD. Z tego powodu część gier może się okazać niegrywalna (głównie strategie czy RPG) z powodu bariery językowej, gdzie jednak trochę tekstu jest. Na szczęście po stronie TurboGrafx tego problemu już nie ma.

Co do samych gier – wiadomo, trafiają się lepsze i gorsze pozycje, i nie da się zrobić takiego zestawu, który zadowoliłby absolutnie wszystkich. Fajnie, że jest Castlevania: Rondo of Blood, Splatterhouse czy R-Type, ale z drugiej strony mamy takie pozycje jak J.J. & Jeff, które w moim odczuciu jest po prostu słabe. Nie mniej, prawie 60 tytułów to naprawdę sporo i myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. A jeśli tak jak ja, nigdy nie mieliście do czynienia z PC Engine i jego biblioteką gier, to samo odkrywanie i testowanie kolejnych produkcji, może dostarczyć sporo frajdy.

Kwestie systemowe

Wypadałoby jeszcze co nieco wspomnieć o dodatkowych możliwościach, które oferuje nam miniaturka. Tutaj nie spodziewajcie się fajerwerków, bo nie wykraczają one poza standard. Można zmienić język, do wyboru jest m.in. angielski, hiszpański czy japoński. Nie zapomniano również o skalowaniu – szkoda tylko, że nikt nie pokusił się o podpisy co by dość znacząco ułatwiło rozeznanie się w opcjach graficznych. Dodano też o filtr CRT, który… No po prostu jest. Wiadomo – bez szału. Możemy sobie też wybrać jedną z trzech tapet jako tło jeśli nie gramy na pełnym ekranie.

Jak to w mini konsolkach bywa, mamy 4 miejsca do wykorzystania na zapis danej gry. Niestety, nie da się ich później ewentualnie usunąć – pozostaje nam nadpisać stan gry lub przywrócić sprzęt do ustawień fabrycznych. Niezrozumiała dla mnie decyzja, no ale cóż, trzeba z tym jakoś żyć.

Ciekawiej jest jednak z samym uruchamianiem poszczególnych produkcji. Po wybraniu konkretnego tytułu, pojawia się na chwilę krótka animacja ukazująca wkładania HuCard do slotu na cart, czemu też towarzyszy charakterystyczne kliknięcie. Podobnie jest z grami na CD, przy czym dodatkowo pokazuje nam się odpowiednia do tego przystawka i słychać przyjemny szum napędu. Zadbano nawet o pewien easter egg związany z kartą systemową – ta była potrzebna do odpalenia gry na płycie. Kiedy jednak użytkownik wsadził nieodpowiednią, oczom gracza ukazywał się komunikat o nieprawidłowej karcie systemowej. Ten sam błąd można wywołać i tutaj, trzymając przycisk select na padzie podczas uruchamiania. Ba, w Castlevanii tym sposobem można odpalić minigierkę, która jest jednocześnie takim właśnie komunikatem. A, no i zapomniałbym o jakości emulacji. Ta jest jak najbardziej ok, da się grać, nic nie przycina, nie muli, dźwięk nie szaleje, laga też żadnego nie uświadczyłem – jest po prostu dobrze.

Egzotyczna ciekawostka

Jak zawsze w przypadku tego typu produktów bywa, trzeba sobie odpowiedzieć na jedno, no, może dwa pytania: dla kogo to i czy warto? Nie da się ukryć, że PC Engine to temat nadal u nas dość egzotyczny. Nie każdy słyszał o nim, a jeszcze mniej osób miało z nim styczność. Jeśli jednak jesteś retro maniakiem, lubisz poznawać kolejne systemy i ich bibliotekę gier, to myślę, że się nie zawiedziesz – pod warunkiem, że bariera językowa nie jest dla Ciebie jakimś wielkim problemem. Reszta bez żalu może sobie odpuścić, tym bardziej, że na rynku jest i tak pełno świetnych sprzętów neo-retro, które są bardziej przystępne.

Podziel się ze znajomymi: