Doktor Strange w multiwersum obłędu już w kinach! Wszyscy fani Marvela czekali na nowe przygody Doktora niczym jak na świętego Mikołaja w Boże Narodzenie. I na całe szczęście się doczekali. Jednak czy prezent, który odpakowali w trakcie seansu, okazał się tym jedynym, wymarzonym?
Doktor Strange w multiwersum obłędu – recenzja filmu. I gdzie ten obłęd?
Śpij spokojnie doktorku – wstęp do prawdziwego maratonu
Po krótkim wprowadzeniu do fabuły i oficjalnym debiucie nowej bohaterki Ameriki Chavez (Xochitl Gomez) zostajemy przeniesieni do mieszkania naszego poczciwego i jedynego, prawdziwego Doktora Strange’a (Benedict Cumberbatch). Czarownik po wybudzeniu i otrząśnięciu się z nocnego koszmaru wyrusza na ślub swojej ukochanej Christine Palmer (Rachel McAdams). Niestety po ceremonialne świętowanie zostaje przerwane przez wijącego się ulicami miasta jednookiego stwora. Oczywiście jak na herosa przystało – superbohater wyrusza na ratunek mieszkańcom Nowego Yorku i… i tutaj skończymy, bo to nie jest rozprawka ani streszczenie.
Mocne i szybkie otwarcie – zalążek tego, co czeka nas w Multiwersum obłędu. Rzucenie nas w wir akcji już na samym początku daje nam sposobność na dość sprawne wczucie się w klimat produkcji i dostosowanie do tempa, które jest niezwykle szybkie. Czasami może aż za bardzo?
Uważajcie na spoilery – spokojnie tu ich nie znajdziecie
Kiedy w grudniu przygotowywałem recenzję filmu Spider-Man: Bez drogi do domu to nie musiałem ważyć słów. Mogłem pisać, co mi ślina na palce przyniosła. W końcu większość istotnych elementów produkcji zobaczyliśmy w zwiastunach. W przypadku Multiwersum obłędu jest kompletnie inaczej.
Spokojnie, w tej recenzji nie znajdziecie żadnych spoilerów, ponieważ jak zawsze chcę, żebyście mogli seans w kinie przeżyć, a nie jedynie odbyć. Niemniej bądźcie czujni w sieci, przecieków krąży tam dość sporo, a uwierzcie mi na słowo – nawet jeden kadr może zdradzać aż za dużo.
Wniosek? Nowe przygody Doktora zaskakują i to w pozytywny sposób. Jasne, jeżeli jesteście fanami MCU, to pewnych wydarzeń się spodziewacie. Jednak mimo wszystko sposób ich przedstawienia potrafi mocno wcisnąć w fotel i przyprawić przynajmniej o delikatną gęsią skórkę na całym ciele. Poza tym pamiętajmy o tym, że to historia wypełniona magią po brzegi, a jak to często bywa z czarodziejami i wiedźmami – nie zawsze pokazują nam swoje prawdziwe oblicze na samym starcie.
Mniej Marvela w Marvelu – rewolucja Sama Raimiego
Co Sam Raimi reżyser kultowej trylogii Spider-Man z Tobeyem Maguirem w roli głównej mógł wprowadzić do uniwersum Marvela? Wiele i to na tyle, żeby uznać film Doktor Strange w multiwersum obłędu za najmniej „marvelową” produkcję w MCU.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Jak najbardziej nowe przygody Doktora to kino popcornowe – nie jest to dzieło, które zgarnie za rok dziesiątki Oscarów. Niemniej w trakcie seansu czuć, że Raimi pozwolił sobie na odrobinę szaleństwa i korzystając ze swojego wieloletniego doświadczenia, ulokował w tym tytule elementy kina grozy. Co prawda bardziej przerażającym wstawkom było momentami bliżej do Strasznego Filmu, niż Martwego Zła, ale i tak miło chociaż na chwilę wyrwać się ze schematów MCU i poczuć pewien powiew świeżości w supebohaterksiej historii.
Muszę jednak przyznać, że niektóre sceny były na tyle dziwaczne i krwiste, że zacząłem się zastanawiać nad tym, czy faktycznie jest to obraz przeznaczony dla młodszego odbiorcy. Potem przypomniałem sobie jednak o tym, co ogląda współczesna młodzież i wyrzuciłem tę myśl z głowy.
Podróże małe i duże – jakość, a nie ilość w Multiwersum obłędu.
Multiwerse był już wspominany, otwierany, zamykany i uchylany. Po samym tytule nowych przygód Doktora Strange’a mogliśmy wywnioskować, że w kinie czeka nas jazda bez trzymanki pełna gromkich braw, okrzyków i cameo co dwie sceny. Na całe szczęście Kevin i spółka postanowili inaczej. Zamiast bałaganu i fanfestu zaprezentowali na ekranie spójną oraz krótką przeprawę pozwalającą zrozumieć zasady, na jakich działa wieloświat. Co prawda zabrakło w tym wszystkim odrobiny obłędu. Chociaż czasami lepiej postawić na jakość, a nie ilość?
I tak brak wyskakujących co kilka sekund postaci z różnych uniwersów Marvela uważam za ogromny plus. Spider-Man bez drogi do domu był co prawda fantastyczną i nostalgiczną podróżą. Jednak co za dużo to niezdrowo – ilość smaczków w Doktorze jest satysfakcjonująca i to bardzooooooooooo.
Główni bohaterowie dają czadu – Doktor to nie jedyna pierwszoplanowa postać.
Spieszę z odpowiedzią! Tak, Wanda (Elizabeth Olsen) jest tak samo istotna, jak Stange! Licząc na oko (w końcu nie siedziałem w kinie ze stoperem) oboje mają praktycznie tyle samo czasu ekranowego. Wspomnianej dwójce bardzo często towarzyszy również Wong (Benedict Wong), który chyba jako jedyny z całej trójki wie, jak wiele nieszczęść może zostać spowodowanych przez wyczyny Maximoff i Doktora.
Trzeba przyznać, że wybitnie dobrze ogląda się ich na ekranie – a już szczególnie w scenach walki, które opierają się głównie na wykorzystywaniu magii. Nie sądziłem, że machanie rękoma i zginanie palców z dodatkiem CGI może wyglądać tak mistycznie. Każda scena, w której bohaterowie wykorzystują swoje umiejętności, wykracza poza to, co widzieliśmy wcześniej w MCU – szczególnie momenty, w których Scralet Witch wkracza do akcji, wbijają w fotel – tak potężnej Wandy jeszcze nigdy nie widzieliśmy.
Nie oceniam, ale wspomnę – kilka słów o tym jak aktorzy zagrali
W trakcie seansu zobaczymy wiele scen wypchanych efektami specjalnymi, ale również genialnym aktorstwem. Pełne spektrum emocji wielokrotnie rysuje się na twarzach głównych bohaterów. Wzbudza to podziw i doprowadza widza do momentu, w którym już na prawdę nie wie z kim powinien bardziej sympatyzować.
Elizabeth Olsen dalej poprowadziła i wzmocniła postać Wandy Maximoff, którą wykreowała na potrzeby WandaVision, a Benedict Cumberbatch ponownie pokazał nam ludzką twarz Doktora potrafiącego nawet raz za czas rzucić śmiesznym żart. Tutaj mógłbym napisać więcej… ale niestety muszę ważyć słowa, bo jeden nieumyślnie wykorzystany wyraz i zdradzę za dużo.
Wszystko rozumiem – czyli scenariuszowy obłęd
Scenariuszowo film się broni. Historia zaprezentowana w Doktor Strange w multiwersum obłędu jest solidna, spójna i poprowadzona w szybkim tempie od punktu A do Z. Naprawdę nie mam kompletnie żadnych większych zastrzeżeń (małe tak, ale o tym na samym końcu). W kinie bawiłem się świetnie, w ekran byłem wpatrzony jak w obrazek i będę bronił tego, co stworzył Sam Raimi wraz ze scenarzystami. Takiego porządku w obłędzie i to z ogromną liczbą przeróżnych bohaterów jeszcze w MCU nie widziałem!
JEDNAK jako widz, który lubi analizować i rozmyślać muszę napisać, że rozczarowało mnie mocno zakończenie i standardowe wyłożenie kawy na ławę. Brak pola do jakiejkolwiek interpretacji. Szkoda, bo potencjał na zmuszenie nas do uruchomienia szarych komórek był ogromny…
Dajcie już spokój temu CGI – dawno w MCU nie było tak ładnie
W sieci możemy się już spotkać z wypowiedziami „specjalistów od efektów specjalnych”, którzy głoszą niczym, jak na ulicznych kazaniach, że CGI w filmie Doktor Strange w multiwersum obłędu było super, ale no kilka tam rzeczy widać, że nie dopracowali. Może i prawda, ponieważ niektóre elementy stworzone komputerowo nie wyglądały, tak jak „drzewa za oknem”, ale w zasadzie już dawno żaden film z MCU nie prezentował się, tak obłędnie dobrze. Czy można to było zrobić lepiej? Nie mam pojęcia, na grafice znam się tak samo dobrze, jak na automatyce i robotyce, czyli wcale. Dlatego nie mam zamiaru głosić wszem wobec, że w scenie piątej aktu drugiego kawałek ściany nie wydawał się prawdziwy – zresztą przez tempo akcji nawet nie byłem w stanie wyłapać takich rzeczy.
Muzyka dla moich uszu – Danny Elfman odkupił swoje winy po Czasie Ultrona
Pamiętacie ścieżkę dźwiękową z Czasu Ultorna? Ja też nie. Za to tę z Doktora zapamiętamy na pewno! Utwory stworzone przez Danniego Elfmana są świetnym tłem dla całej historii i nadają praktycznie wszystkim ważniejszym scenom wyjątkowego klimatu. Kompozycje stworzone na postawie motywów przewodnich Strange’a i Wandy będą jeszcze przez długi czas wybrzmiewać w moich słuchawkach. Szczególnie polecam po seansie posłuchać utworu „A Cup of Tea” – wtedy zrozumiecie, o co mi dokładnie chodzi.
Niezrozumiały obłęd – WandaVision jako obowiązkowy seans
Jestem zawiedziony. Nie samym filmem, bo jak już pewnie zdążyliście zauważyć (sam się zorientowałem, pisząc teraz te słowa), nowy Doktor wybitnie mi się spodobał. Jednak nie jestem w stanie przeboleć zakończenia i udawania, że wszyscy kinomaniacy widzieli seriale i wiedzą co, jak, gdzie i dlaczego. Po prostu, jeżeli nie mieliście styczności z WadnaVision, to bądźcie gotowi na to, że nie zrozumiecie pewnych wątków. A szkoda…
I gdzie ten obłęd?
W kinach! Disney lubi wykładać kawę na ławę, to i ja sobie na to pozwolę. Doktor Strange w multiwersum obłędu to „must watch” tej wiosny. Już dawno tak dobrze nie bawiłem się w kinie na MCU. Chciałbym nawet jakoś tutaj więcej pomarudzić, ale nie mogę. Nie mam się czego przyczepić. Piszę te słowa około 24 godziny po seansie i naprawdę jestem zachwycony tym, co zobaczyłem – już planuję drugą wycieczkę do kina.
MCU w wydaniu Sam Raimiego kupuję w całości. Chce więcej filmów, które poruszają ciężkie tematy i nie opierają całej fabuły na jednym bohaterze. Chce więcej filmów, w których herosi faktycznie się rozwijają i ponoszą konsekwencje podejmowanych przez siebie decyzji. Chce więcej filmów, w których reżyserowie bawią się gatunkami i przede wszystkim chce być zaskakiwany. Ten film w 70% nie był tym, czego oczekiwałem, a mimo wszystko doceniam go – udało mi się to w momencie, kiedy schowałem do kieszeni swoją dumę i odebrałem prawo głosu wewnętrznemu dziecku, które po seansie naburmuszyło się, bo nie dostało tego, co sobie wymarzyło.
A co sobie wymarzyłem? O tym możecie dowiedzieć się z naszego ostatniego, redakcyjnego podcastu:
Jeżeli jeszcze zastanawiacie się, czy kupić bilety, to z całego serca zachęcam, bo warto!