Zabawna, błyskotliwa, piękna, pewna siebie, po prostu zjawiskowa. W She-Hulk Johna Byrne’a trudno się nie zakochać.
Choć postać She-Hulk powstała już w 1979 roku, potrzebowała kilku lat, aby trafić na człowieka, który tchnie w nią więcej życia i uczyni z niej postać unikatową z wyrazistym charakterem. Ten człowiek to John Byrne, rysownik i scenarzysta komiksowy, który miał okazję współtworzyć serię o Fantastycznej Czwórce, gdy kuzynka Bruce’a Bannera była jej częścią. To wtedy w głowie artysty wykiełkował pomysł na jego w pełni autorską historię, która stała się najdłuższą solową serią komiksową o superbohaterce swoich czasów, a także ukształtowała Jennifer Walters jako postać, którą znamy dziś.
Chodź się zabawić
Zjawiskowa She-Hulk autorstwa Johna Byrne’a wyróżnia się na tle typowych komiksowych serii Marvela przede wszystkim tym, że od początku do końca jest to komedia. Wciąż jest to historia pełna akcji i typowej superbohaterskiej nawalanki, jednak największy nacisk autor kładzie na aspekt rozrywkowy. W związku z tym na drodze She-Hulk nie stają potężni złoczyńcy stanowiący zagrożenie dla wszechświata, ale cała plejada naprawdę absurdalnych złoli z dziwnymi pomysłami. Cyrkowcy? Są. Kosmiczna armia Ropuszan? Jest. Grupa superzłoczyńców z dziwacznymi głowami? Obecna. A może gość, którego misją jest walka z pozbawionymi walorów edukacyjnych programami telewizyjnymi? Również jest. Żywa góra, zgraja zombie i Święty Mikołaj też się znajdą. I jeśli teraz zastanawiacie się, co ten Byrne ma w głowie, to spokojnie, nie jesteście sami. Jennifer, która rozumie, że jest bohaterką komiksu, również bywa zmieszana, widząc kreatywne decyzje swojego scenarzysty.
Satyra na rynek komiksowy
Jeśli oglądaliście serial She-Hulk i zastanawialiście się, skąd pomysł na to, aby Jennifer łamała czwartą ścianę i co to za zabawy w Deadpoola, to właśnie stąd, z tego komiksu. Co więcej, Jen zwracała się do czytelnika z kart komiksowych, zanim Deadpool w ogóle powstał.
Ale po co to wszystko? John Byrne postanowił, że Zjawiskowa She-Hulk będzie nie tylko komedią, ale też satyrą na amerykański rynek komiksu superbohaterskiego. I to właśnie ten aspekt tej historii jest tym, co może spotkać się z mieszanym odbiorem. Seria ta jest bowiem przepełniona nie tylko żartobliwymi wymianami zdań między bohaterką a scenarzystą i czytelnikami, ale też dowcipami zwracającymi uwagę na pewne komiksowe schematy czy szpileczkami wbijanymi w konkretnych twórców, czy samo wydawnictwo Marvel Comics. Jeśli zatem pojawiające się w niej nazwiska czy nazwy takie jak Comics Code Authority niewiele Wam mówią, istnieje możliwość, że nie będziecie do końca usatysfakcjonowani z lektury. Owszem, nie wyłapując smaczków, nadal można się dobrze bawić podczas czytania, ale rozumiem też, że dla pewnej grupy odbiorców może to być frustrujące.
Sprawdź też: Bóg nadchodzi. „Venom” – recenzja komiksu
Prawdziwie zjawiskowa
Jako że mamy do czynienia z solową historią, istotne jest to, abyśmy poczuli sympatię do naszej protagonistki. Osobiście byłam fanką Jennifer już po przeczytaniu serii She-Hulk autorstwa Rainbow Rowell, która jest dla mnie idealną superbohaterską obyczajówką, ale dzięki Zjawiskowej She-Hulk pokochałam tę bohaterkę jeszcze bardziej.
Jennifer Byrne’a jest zabawna, charyzmatyczna i przesympatyczna. Dodatkowo w świecie, w którym nawet na przepiękne kobiety nakłada się absurdalne standardy urody i wywiera się presję na ciągłe próby poprawiania wyglądu, czytanie o takiej postaci jak She-Hulk jest odświeżające. Jasne, możemy pomyśleć, że mając jej silne i zgrabne ciało oraz imponującą burzę włosów, też czułybyśmy się wspaniale. Sęk w tym, że Jen nadal spotyka na swojej drodze osoby, które wolałyby, żeby się nie wyróżniała, porzuciła zieloną formę, inaczej się ubierała, a mimo to ona wciąż pozostaje sobą i kieruje się przede wszystkim swoim komfortem.
Czytając tę historię, można odnieść wrażenie, że dominuje w niej zjawisko tak zwanego male gaze, czyli męskiego spojrzenia. Nie tylko dlatego, że scenarzysta i rysownik jest mężczyzną, ale też dlatego, że She-Hulk, nawet jeśli lubi wskoczyć sobie w ciepły sweter z golfem, nie stroni od skąpych strojów i kilka razy pojawia się nawet nago (choć jest to nagość implikowana, bo wiecie, Kodeks). Jednocześnie uważam, że Byrne sprawnie próbował sobie z męskimi czytelnikami nieco pogrywać i podszczypywać ich rozochocone umysły, żartując sobie z nich. Doceniam to, bo nawet jeśli zapewne można byłoby to zrobić jeszcze lepiej, autorowi udało się stworzyć postać świadomie seksualną, ale nie przeseksualizowaną i uprzedmiotowioną. A udało się to przede wszystkim dlatego, że nadał on Jennifer charakter.
Sprawdź też: Deadpool: Weasel idzie do piekła – recenzja komiksu. Krótkie, lecz treściwe przygody.
Chcę więcej!
Kiedy zastanawiam się, jakie wady ma ta historia, przychodzi mi do głowy tylko jedna rzecz – jest dla mnie za krótka. Może to brzmieć dość zabawnie, biorąc pod uwagę, że to prawie czterystu stronicowy tom, którym można byłoby pewnie zrobić komuś poważną krzywdę, ale pochłonęłam go w jeden wieczór i od razu chciałam więcej.
Mam zatem cichą nadzieję na to, że wydawnictwo Egmont zdecyduje się na wydanie drugiego tomu tej serii, w którym zawarte zostaną pozostałe zeszyty Sensational She-Hulk autorstwa Byrne’a. Już nie mogę się doczekać tej dodatkowej porcji zabawy!
Sprawdź też: Nieśmiertelny Hulk Tom 2 – recenzja komiksu. Otwórz zielone drzwi.