Fatal Frame: Maiden of Black Watter – recenzja gry. Selfie z duchami.

UDOSTĘPNIJ

Fatal Frame: Maiden of Black Watter – recenzja gry. Selfie z duchami.

Święta, to zdecydowanie idealny moment, aby nadrobić nieco zaległości. A jak najlepiej sobie zepsuć tą kolorową, radosną atmosferę? Oczywiście grając w jakiś horror. Dlatego postanowiłem sięgnąć po ostatnią odsłonę serii Fatal Frame, znanej również jako Project Zero, która po siedmiu latach wreszcie doczekał się portów na konsole obecnej i poprzedniej generacji.

Fatal Frame: Maiden of Black Watter – recenzja gry. Selfie z duchami.

Screen z gry Fatal Frame: Maiden of Black Watter

Góry, zmory i… Ninja?

Historia toczy się wokół góry Hikayama – miejsca, do którego udają się ludzie „idący drogą śmierci”. Co warte nadmienienia, miejsce to jest inspirowane lasem Aokigahara, znanym jako las samobójców. Poznajemy przy tym losy trójki bohaterów: Yuri Kozukata pracownica kawiarni, która wyrusza na poszukiwania szefowej, Miu Hinasaki mająca nadzieję odnaleźć zaginioną matkę, oraz Ren Hojo – pisarz szukający inspiracji do nowej książki.

Fabuła… Jest spoko. Nie jest może jakaś nad wyraz porywająca, aczkolwiek potrafi przytrzymać przy sobie na dłużej. Poznajemy ją za sprawą cut-scenek, ale większą jej część przy pomocy rozsianych wszędzie notatek. Czy to dobry pomysł? Średni moim zdaniem. Tak jak nie mam problemu ze znajdźkami, które poszerzają naszą wiedzę o danym uniwersum czy jakiejś tematyce, tak nie jestem zwolennikiem przekazywania ważnych fabularnie wydarzeń w formie pisemnej. Ale to tylko moja subiektywna opinia, komuś innemu może to nie przeszkadzać. 

Po przejściu głównego wątku odblokowuje się dodatkowa mini kampania, w której wcielamy się w postać Ayane, znanej chociażby z serii Ninja Gaiden czy Dead or Alive. I klękajcie narody, ale to jest liche. Już sam fakt wyboru tej bohaterki jest wręcz komiczny – pani ninja z biustem wielkości głowy, w obcisłym lateksie, filetowymi włosami i wielgachnymi czerwonymi oczami, nie jest w moim odczuciu najlepszą postacią do osadzenia w klimatach grozy. W założeniu miała to być bardziej skradankowa przygoda, lecz powiem Wam jedno – nie warto się w ten sposób męczyć. Lepiej po prostu przebiec poziomy na pałę, bo przeciwników jest tylu, że głowa mała.

Screen z gry Fatal Frame: Maiden of Black Watter

Gdzie mnie z tymi rencoma?!

Pod kątem mechanik nie zmieniło się praktycznie nic. Walkę ze zjawami toczymy jak zwykle przy pomocy specjalnego aparatu, czyli Camera Obscura. Tą możemy ulepszać dzięki punktom zdobytym m.in. w walce. Do tego dochodzą nam co jakiś czas nowe soczewki, które nieco ułatwiają nam egzorcyzmowanie zbłąkanych dusz. Każda ma inną właściwość, np. odepchnięcie, ogłuszenie itd. Oczywiście największe obrażenia zadajemy, wykonując tzw. Fatal Frame, czyli zdjęcie tuż przed atakiem przeciwnika. Nie dość, że zabiera ono najwięcej energii oponenta, to jeszcze nagradza nas sowitą punktacją.

Ciekawą rzeczą jest zaś Fatal Glance. Gdy ubijemy już konkretną marę, mamy kilka sekund czasu na podbiegnięcie do niej i dotknięcie jej. Dzięki temu poznajemy jej losy przed śmiercią.

Screen z gry Fatal Frame: Maiden of Black Watter

Jednak nie samą walką Fatal Frame stoi. Duży nacisk od zawsze kładziono również na eksplorację, jak to zresztą w gatunku survival horroru bywa. Ta niestety potrafi być niezwykle żmudna. Wszystko przez powtarzające się lokacje. Niestety, recykling miejscówek jest w tym przypadku niezwykle duży. Co chwilę będziemy odwiedzać dokładnie te same miejsca, tylko że innymi postaciami. Nie pomaga też backtracking, który czasem wymaga od nas przejścia niemal całej mapy w te i z powrotem. To, co jednak mnie irytowało najbardziej, to podnoszenie przedmiotów, znane z poprzedniej części. Wygląda to następująco:       trzymamy wciśnięte R2 i oglądamy jak nasza postać, wręcz z anemiczną gracją, powoli sięga po konkretną rzecz. Cała animacja trwa może 2-3 sekundy, jednak uwierzcie mi, przy setnym razie zaczyna już poważnie wkurzać. Ale, żeby nie było zbyt łatwo, to co jakiś czas może capnąć nas jakieś martwe łapsko. Jeśli odpowiednio szybko puścimy przycisk, to uda nam się uniknąć ataku. Jeśli nie, to cóż, czeka nas machanie gałkami, aby jak najszybciej wyrwać się z morderczego uścisku. Koniec końców, rezultat jest taki sam w obu przypadkach, a mianowicie, całą czynność musimy powtórzyć od nowa. Nie wiem, kto uznał, że to jest dobry pomysł na urozmaicenie rozgrywki, ale mam nadzieję, że nie dostał za to premii.

Szkoda też, że nie pokuszono się o jakieś bardziej rozbudowane zagadki. Większość z nich opiera się na zasadzie: zrób zdjęcie, znajdź później konkretny przedmiot/miejsce, ponownie cyknij fotkę i wróć do punktu A. Mało finezyjne, przez co szybko zaczynają się nudzić.

Screen z gry Fatal Frame: Maiden of Black Watter

Nowości, bez których da się żyć

Skoro gra doczekała się odświeżenia na nowych konsolach, to nie mogło też zabraknąć nowości. Tych jest zatrważająca wręcz ilość – dodatkowe ciuszki i tryb fotograficzny. Tak, to wszystko, można się rozejść. Dobra, można jeszcze używać aparatu ruchowo, dzięki wbudowanemu w pada żyroskopowi, ale nie oszukujmy się, jest to fajne przez pierwsze pięć minut, a później zaczyna zwyczajnie męczyć. Lepiej od razu przełączyć sobie sterowanie na manualne. Ale! Jeśli cierpicie na nadmiar gotówki, to możecie sobie dokupić DLC, które doda Wam jeszcze więcej fatałaszków, a do tego będziecie mieli dostęp do cyfrowego artbooka oraz soundtracku. Jak dla mnie jest to wręcz chamski skok na kasę, bo równie dobrze można było to dodać do podstawowej edycji gry. Tym bardziej że ta została wznowiona w związku z 20-leciem serii.

Screen z gry Fatal Frame: Maiden of Black Watter

Skoro mowa od DLC to też dodam małe ostrzeżenie dla kolekcjonerów wydań fizycznych. Takowe jest teoretycznie niedostępne w europie. Teoretycznie, bo z Japonii możecie sobie sprowadzić aż trzy różne wersje: Angielską/Europejską – która paradoksalnie będzie „zangielszczona” dopiero po ściągnięciu łatek. Polecam przy tym uzbroić się w telefon z translatorem, bo czeka Was i tak przeklikiwanie się przez „krzaczki”, aby dokonać zmiany języka. Do tego jest Chińska/Azjatycka, która też doczekała się angielskiej łatki oraz Japońska, która takowej nie ma i nigdy nie dostanie. Decyzja tym bardziej dziwna, biorąc pod uwagę, że to samo wydanie, tyle że w wersji na Switcha, taki patch dostało. A co do DLC, nie będzie ono kompatybilne z żadnym wydaniem pudełkowym. Pozostaje Wam więc cyfra, ewentualnie założenie dodatkowego konta pod konkretny region.

Screen z gry Fatal Frame: Maiden of Black Watter

Tragedii jednak nie ma

Może wydawać się, że wylałem wiadro pomyj na Maiden of Black Water, ale w gruncie rzeczy, to nadal solidny kawałek survival horroru. Bryluje tutaj przede wszystkim gęsta atmosfera. Jeśli tak jak ja jesteście fanami japońskiego horroru, to poczujecie się jak w domu. Efekt ziarna na ekranie tylko potęguje już i tak ciężki klimat, zaś udźwiękowienie to po prostu pierwsza klasa. Wszystkie te jęki, wycia, melodie czy nawet same dialogi potrafią wywołać gęsią skórkę.

Koniec końców, piąta odsłona Fatal Frame to nadal dobra gra. Jasne, ma swoje bolączki, młodszych graczy mogą przytłaczać pewne archaizmy znane jeszcze z ery Playstation 2, ale jest to całkiem przystępne wprowadzenie do tej nieco już zapomnianej serii. A że gier z tego gatunku przez ostatnie lata jest jak na lekarstwo to cóż, nie ma raczej co wybrzydzać.

Ja mam zaś nadzieję, że tytuł ten sprzeda się na tyle dobrze, że powstanie jakaś odświeżona kolekcja trzech pierwszych części, czego sobie i Wam życzę.

Podziel się ze znajomymi: