Panie i panowie – seria gier Trine powróciła z nową odsłoną! Firmy THQ Nordic i Frozenbyte znów kuszą nas piękną oprawą audiowizualną i przygodą, którą zapamiętamy na długo. Czy tak właśnie było w moim przypadku? Zapraszam do recenzji gry Trine 5: A Clockwork Conspiracy.
Trine to seria kooperacyjnych gier platformowych, która została zapoczątkowana w 2009 roku i została ciepło przyjęta przez entuzjastów tego typu rozgrywek. Jednak po nieudanej odsłonie Trine 3: The Artifacts of Power, gdzie zastosowano rozgrywkę 3D (co nie przypadło do gustu fanom), wydawało się, że marka została „odłożona na półkę”. Nic bardziej mylnego. W 2019 roku zadebiutowało Trine 4: The Nightmare Prince, a wraz z tym seria powróciła do ukochanej rozgrywki 2.5D i to był strzał w dziesiątkę! Nic więc dziwnego, że wydawca gry i jej twórcy, firmy THQ Nordic i Frozenbyte postanowili po raz kolejny wykorzystać obrany kierunek, dzięki czemu otrzymaliśmy Trine 5: A Clockwork Conspiracy.
W piątej odsłonie Trine powraca trójka bohaterów znana z poprzednich odsłon, czyli mag Amadeus, złodziejka Zoya i rycerz Pontius. I jak przy okazji każdej części, tak i w tej fabuła nie jest najważniejsza, ale wcale nie oznacza to, że jest nudna lub nieciekawa. Wręcz przeciwnie, chociaż jest to prosta i przewidywalna opowieść o dobru i złu, to jednak nie brakuje jej uroku i humoru, który wynika z osobowości naszej trójki głównych bohaterów i ich wzajemnych interakcji. Amedeus to leniwy i nieudolny mag, który marzy o spokojnym życiu, Zoya jest sprytną złodziejką, a przy tym świetną łowczynią skarbów, a Poncjusz może poszczycić się mianem odważnego i honorowego rycerza, ale jego największą wadą jest… obżarstwo. Każdy z nich inaczej patrzy na sprawy, co często prowadzi do zabawnych sytuacji.
Trine 5 kooperacją stoi
Tak jak jednak wspomniałam, historia nie jest tutaj priorytetem – jest po prostu dobrym pretekstem do rozpoczęcia pięknej przygody z mnóstwem zagadek opartych na fizyce. Dlatego też każdy z głównych bohaterów posiada swój indywidualny zestaw umiejętności i tak: Amadeus może wyczarowywać skrzynie i kładki (dzięki którym przedostaniemy się na drugą stronę), Zoya za pomocą łuku razi wrogów z dystansu (może też przyczepiać linę do interaktywnych przedmiotów i mechanizmów), a Pontius swoją tarczą chroni kompanów przed obrażeniami, a także może z dużą siłą uderzyć w ziemię. Na największy plus zasługuje to, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby w celu rozwiązania zagadek czy ominięcia przeszkód, posłużyć się nieszablonowym rozwiązaniem – nawet najbardziej szalone pomysły, mają rację bytu – uwierzcie mi na słowo! Zapamiętajcie sobie, w Trine najprostsze rozwiązania są najskuteczniejsze.
Sprawdź też: Remnant 2 – recenzja gry. Jeszcze większy łomot w postapo. Czego chcieć więcej?
Dlatego też tryb kooperacyjny jest tutaj niezbędny (można grać zarówno lokalnie, jak i sieciowo). Do zabawy można zaprosić do trzech dodatkowych graczy. Wówczas każdy może grać innym bohaterem, a jedna będzie się powtarzać (np. w drużynie możemy mieć jednocześnie złodziejkę, rycerza i dwóch magów). Trzeba niekiedy nieźle się nagłówkować, aby przeprowadzić i siebie i kompana/ów na drugą stronę. I przyznam szczerze, że zabawa solo nie jest już tak przyjemna – powtarzalność czynności potrafi skutecznie zniechęcić do dalszej rozgrywki. Wówczas swobodnie przełączamy się pomiędzy bohaterami, aby korzystać z ich zdolności. A tak przynajmniej każdy posiada i rozwija swoją postać.
Oprócz rozwiązywania zagadek logicznych niekiedy musimy zmierzyć się z mniejszymi bądź większymi przeciwnikami. Tym razem na drodze naszej trójki bohaterów stoi mechaniczna armia rycerzy lady Sunshine. W tym wypadku również niezbędna okazuje się współpraca pomiędzy graczami. Jeżeli zaś chodzi o walkę z bossami, to te starcia łączą w sobie konieczność rozwiązywania zagadek i jednoczesnego zadawania obrażeń. Umiejętności poszczególnych postaci rozwijamy w specjalnym drzewku, np. możemy poprawić zasięg magii czarodzieja czy wyposażyć złodziejkę w zamrażające strzały, które nie tylko unieruchomią przeciwnika, ale też elementy otoczenia, co znacząco ułatwi eksplorację.
Sprawdź też: Atlas Fallen – Recenzja gry – Śmiertelnik pośród walki bóstw
Dwadzieścia powodów do zagrania
Jeżeli chodzi o oprawę audiowizualną, to wciąż stoi ona na wysokim poziomie – ponownie zachwycałam się baśniowymi lokalizacjami takimi jak: las, pałac, kopalnia, podniebne platformy czy (moje ulubione) zakurzona biblioteka i steampunkowy sterowiec. Widać, że zespół pracujący nad Trine 5 włożył w tę gierkę serducho, bo każda z tych lokacji ma swoją unikalną tożsamość. I znów niekiedy zatrzymywałam się na dłuższą chwilkę, aby chłonąć krajobraz i przy okazji zrobić screen. Dodatkowo immersję potęgują elementy otoczenia, np. wybuchające rośny, ptactwo morskie czy platformy unoszące się w powietrzu. Z drugiej strony mam wrażenie, że graficznie nie różni się w żaden sposób od czwartej odsłony – szczególnie oświetlenie nie pasowało mi do dzisiejszych standardów graficznych. Szkoda, bo naprawdę można było wycisnąć więcej z nowych generacji. Same postacie też da się modyfikować, ale uproszczony kreator pozwala tylko na zmianę koloru i drobnych elementów ekwipunku.
Za to nie mogę narzekać na ścieżkę dźwiękową – od początku z serią związany jest Ari Pulkkinen, który potrafi zbudować przyjemny, bajkowy klimat. Może nie jest to soundtrack, który dodałabym na swoją playlistę czy kupiłabym specjalnie winyl, ale w czasie rozgrywki miło posłuchać muzyki kojarzącej się z fantastycznymi krainami.
Na Trine 5: A Clockwork Conspiracy składa się dwadzieścia poziomów, a całą gierkę można przejść w 20 godzin. Osobiście bardzo polecam zagrać z kimś – jednak co dwie/trzy/cztery głowy to nie jedna, a i frajda z rozwiązania łamigłówek jest wtedy większa. Próbowałam grać sama, ale po dłuższej rozgrywce po prostu zaczęło mi się nudzić. Czy powinna powstać kolejna odsłona? Jeżeli twórcy postawią na nowych bohaterów i zmienią nieco klimat, to jak najbardziej jestem na „tak”. Zawsze to przyjemna odskocznia od większych tytułów typu AAA.
Sprawdź też: SystemShock Remake – recenzja gry. Oldschool w nowej szacie