Mortal Kombat 1 — recenzja gry — rozróba w Outworld

UDOSTĘPNIJ

Pamiętam to jak wczoraj – jest rok 2020, na zewnątrz szaleje pandemia, a ja, w zaciszu swojego mieszkania, toczę pojedynki w Mortal Kombat 11. Wtedy wydawało mi się, że Netherrealm Studios osiągnęło perfekcję. Dzisiaj, 3 lata później, zasiadam do najnowszej odsłony już jako recenzent. Wyruszcie więc ze mną w podróż do Outworld, abyśmy mogli się przekonać, czy MK1 udało się przebić poprzedniczkę. 

It has begun

Fabuła Mortal Kombat 1, w teorii będąca trzecim już rebootem serii, kontynuuje wątek dodatku Aftermath do poprzedniej odsłony. Liu Kang będąc nowym tytanem, postanawia napisać historię od nowa, manipulując osią czasu w taki sposób, aby osiągnąć pokój wszystkich wymiarów. Wkrótce jednak pojawi się tajemnicza osoba, która wprowadzi niemałe zamieszanie w jego perfekcyjnej wizji świata… więcej zdradzić wam nie mogę. O dalszym przebiegu wydarzeń przekonać musicie się sami. 

Za to mogę powiedzieć, że ta odsłona ma najlepszy wątek główny spośród wszystkich gier z serii. Na dobrą sprawę, jest to opowiedzenie wszystkich wydarzeń od początku. Dzięki sporej ilości zmian nie tylko w rolach poszczególnych postaci, ale również ich genezie i charakterze, wszystko pozostaje świeże oraz zachęca do ponownego zapoznania się ze znanym już fanom scenariuszem pierwszego turnieju. Choć w rzeczywistości jest on jedynie skrawkiem całości. 

Na ogromną pochwałę zasługują zmiany dotyczące samych postaci. Pojawią się takie osobistości jak Havik, Reiko czy Li Mei, którzy po raz ostatni widziani byli jeszcze za czasów PS2 (a nawet wcześniej). Stali bywalcy jak Baraka czy Reptile zostali za to napisani na nowo. Bardzo podoba mi się to, w jaki sposób zostali przedstawieni w tej części. Tarkatanin nie jest już bestialską maszyną do zabijania, a Jaszczur jest czarnym charakterem, ale nie z wyboru – sprawia to, że oboje są bardziej ludzcy, przejawiając takie uczucia jak smutek, troska a nawet skrucha. Jeżeli chodzi o główny wątek, to „jedynka” dowiozła w każdym aspekcie i przebiła poprzedniczkę. 

Sprawdź też: Risen PS4 / PS5 – recenzja gry. Tropikalny Gothic.

Choose your destiny

Story mode nie jest oczywiście jedynym, co produkcja ma nam do zaoferowania. Powracają klasyczne już wieże postaci, w których zmierzymy się z serią przeciwników. Nie zabrakło też gry na podzielonym ekranie, towarzyskich i rankingowych meczy online, trybu turnieju czy władcy igrzysk. Największą nowością jest jednak inwazja – kampania dla jednego gracza z odrębną fabułą, która zmienia się co sezon trwający około 40 dni. Jako wybrana przez siebie postać, poruszamy się po różnorodnych mapach stylizowanych na dungeon. Naszym celem jest pokonać wszystkie rzucane nam wyzwania, aby następnie zmierzyć się z bossem danej planszy. Po pokonaniu go odblokowany zostaje kolejny wymiar, kontynuujący zabawę.

Rozgrywka przypomina nieco połączenie bijatyki i rpg. Każda postać ma statystyki i przypisany żywioł, który jak w pokemonach sprawia, że jesteśmy bardziej lub mniej efektywni podczas danego starcia. Postać rozwija się przez zdobywanie doświadczenia z potyczek czy wyzwań. Po zdobyciu odpowiedniej ilości, zwiększa się nasz poziom. Otrzymamy wtedy po jednym punkcie do każdej naszej umiejętności i 5 luźnych do rozdania jak tylko nam się podoba. 

Kolejnym dodatkiem są relikty, w które możemy wyposażyć się w menu wojownika. Korzystanie z nich ma swoją cenę, ponieważ posiadają zarówno pozytywny i negatywny bonus. Poruszamy się między checkpointami, na których czekają przeciwnicy, wieże, a czasem kuźnia czy sklep z przedmiotami. U kowala ulepszamy amulety, będące przedmiotami wspomagającymi nas podczas potyczki. Mają przeróżne efekty, od zadawania obrażeń po wzmocnienia i osłabienia. Każdy ma określoną liczbę użyć – jeżeli wykorzystamy ostatni ładunek, musimy go naładować u naszego przyjaciela z młotkiem. Sklepikarz zajmuje się sprzedażą jednorazowych przedmiotów, które mają wpływ na nasze bitewne osiągi. Użyć ich trzeba przed rozpoczęciem starcia, co pozwala nam odpowiednie przygotowanie się na złośliwe modyfikatory, jak płonące podłoże, czy uwielbiany przez graczy smog pokrywający cały ekran. Z obiema tymi rzeczami spotkaliśmy się w poprzedniej odsłonie, a ich działanie nie różni się aż tak bardzo. Wcześniej wymienione dobra zakupimy dzięki koronom, specjalnej walucie stworzonej na potrzebę inwazji, którą zdobywamy podczas grania.

Wśród oferty handlarza znajdują się również klucze, służące do otwierania skrzynek rozsianych po lokacji. W nich ukryte są przedmioty dla bohaterów, palety kolorów a nawet skórki. Żeby dostać się do niektórych z nich musimy mieć odpowiedni przedmiot bądź wykonać konkretną akcję na polu poprzedzającym. Podczas przemieszczania trzeba mieć się na baczności! Nigdy nie wiadomo, co czyha na nas po drodze. W ogólnym rozrachunku, mimo narzekań innych na tryb Inwazji (a konkretniej na dużą powtarzalność tych samych spotkań i wyzwań), mi przypadł do gustu. Choć rzeczywiście przydałoby się, aby studio trochę go podrasowało, dodając bardziej wciągające elementy czy mechaniki. Mimo wszystko jest to fajny sposób aby zatrzymać graczy na dłużej, szczególnie tych, którzy niekoniecznie chcą obcować z nieznajomymi w trybie offline.

Sprawdź też: Crash Team Rumble — recenzja gry — Crash Bash na sterydach

Test your might

Mechanicznie gra nie różni się bardzo od poprzedniej części. Nadal skupiamy się na wyprowadzaniu serii ciosów, które następnie łączymy ze sobą w combo. Pomoże nam w tym system cameo, który jest nowością w rozgrywce (choć w rzeczywistości coś podobnego istniało już w Injustice 2, na co uwagę zwrócił Kuba Hertel z naszej redakcji). Poprzez wciśnięcie R1 możemy wezwać swojego pomocnika. Zaatakuje on przeciwnika na różne sposoby – wszystko zależy od tego, w którą stronę był skierowany prawy trigger podczas przyzywania. Przykładowo: Kano może rzucić dwoma nożami, strzelić laserem albo zaszarżować i wbić się w oponenta. Jest to ciekawa zmiana, odświeżająca formułę gry i dającą graczowi nowe możliwości. 

Z powracających funkcji mamy naładowanie ataku i przełamanie. Nadal wykorzystują pasek, który wypełnia się wraz z zadawaniem i otrzymywaniem obrażeń. Żeby wzmocnić nasz kolejny cios specjalny, musimy wcisnąć przycisk bloku zaraz po wprowadzeniu kombinacji. Jest to o wiele mniej wygodne od wariantu, który mieliśmy w poprzedniej części – tam wystarczyło wcisnąć przycisk w odpowiednim momencie. Fatal blow również został zaimplementowany, a użyć możemy go w momencie, kiedy nasze zdrowie spadnie do 30%. Żeby powstrzymać innego gracza przed srogim młóceniem naszej postaci, musimy przytrzymać R2 i ruch do przodu. Zużyje to wszystkie zebrane przez nas ładunki, ale może uratować nam życie. Zrezygnowano za to z szybkiego opadania, które chroniło przed żonglowaniem nami w powietrzu. Nie uraczymy także interaktywnych obiektów na mapie, takich jak na przykład starsza pani, którą możemy rzucić (Ed Boon ma jakiś problem ze starszymi paniami. Zagracie w fabułę to zrozumiecie). 

Jak na Mortala przystało, krew leje się wiadrami a kości łamane są bez litości. Nic więc dziwnego, że fatalities i brutalities mają się dobrze – te drugie wydają się nawet prostsze do zrobienia. Twórcom po tylu latach tworzenia sadystycznych i poniekąd karykaturalnych sposobów na wykończenie przeciwnika, nadal nie wyczerpała się wyobraźnia. Pod tym względem to wciąż stary, dobry Mortal Kombat. Jest jednak jeden mały problem. Rozmowy między zawodnikami przed rozpoczęciem walki, zostały zamienione na coś w stylu face-off. Sęk w tym, że uraczymy je tylko i wyłącznie przy wyborze postaci, który w trybach online został zastąpiony opcją pozwalającą nam wybrać z poziomu menu, kim będziemy chcieli grać. Roster składa się w sumie z 23 grywalnych postaci (licząc Shang Tsunga, który dodawany był do przedsprzedaży) i 15 kameo. Kontrowersyjnie, zrezygnowano z takich osobistości jak Jax, Sonya czy Kano, choć jest to zrozumiałe z punktu widzenia fabuły. 

Graficznie produkcja stoi na ogromnie wysokim poziomie. Modele postaci, ich animacje ruchów i mimika twarzy sprawiają wrażenie oglądania żywych aktorów, a nie animowanych przerywników. Bardzo dobrze widać to w rozmowie Raidena z Kitaną przed rozpoczęciem meczu. Bohater zapytany o dość niewygodne pytanie odwraca wzrok, jakby szukał obiektu na którym może go zawiesić i sprawia wrażenie zawstydzonego. Tła na których rozgrywa się akcja nie odbiegają od reszty – na swój sposób tętnią życiem, oferując nam piękne bądź przerażające widoki. Większość z nich to klasyczne mapy stworzone na nowo, dzięki czemu cieszą oko fanów serii, jednocześnie pozostając świeżymi. Jeżeli chodzi o stronę audio, to jest to najlepiej brzmiący Mortal Kombat w jakiego grałem. Od elektronicznego Cage Mansion po bardziej arabsko-piracką Kolonię Tarkatanów, każdy z nas znajdzie utwór, który zagrzeje nas do bitwy. NRS odwaliło tutaj kawał dobrej roboty. 

Sprawdź też: Trek to Yomi – recenzja gry. Krwawa rzeź samuraja

Niebieski czy zielony – i tak krwią pobrudzisz

Bardzo cieszę się, że gra udostępnia nam możliwość dopasowania wyglądu postaci. Zmienić możemy wygląd modelu bohatera i jego kolor, jeden element wyposażenia, jak np. maski w przypadku Scorpiona i Sub-Zero i podejrzeć odblokowane fatality i brutality. Przedmioty kosmetyczne otrzymać można na parę sposobów – zwiększając poziom postaci poprzez granie nią w kampanii bądź meczach online, korzystając z kapliczki w menu “dodatki”, zdobywając konkretną rangę w kombat league i kupując je w sklepie sezonowym/premium. Wszystko odbywa się za sprawą jednej z 3 walut. Koinsy i kredyty sezonowe przyznawane są za wykonywanie codziennych i tygodniowych zadań, jak i rozgrywkę w trybie inwazji. Z tych pierwszych korzystamy wyłącznie przy wcześniej wspomnianym posążku smoka, który za wydanie 1000 sztuk obdaruje nas losową nagrodą. Za kredyty, jak już pewnie się domyśliliście, kupujemy zawartość sezonową. Smocze kryształy nabędziemy za gotówkę, a swoje zastosowanie mają w specjalnej zakładce sklepiku.

Tutaj zacznę poruszać małe problemy gry, ponieważ… tego typu contentu jest o wiele za mało. Na chwilę obecną niektórzy wojownicy mają bardzo skromną ilość bajerów, w które możemy ich wyposażyć. A jest to przecież jeden z najfajniejszych elementów bijatyk. Wielu graczom nie przypadł też do gustu fakt, że system modyfikowania został bardzo okraszony względem poprzedniej części (nie zmienimy już na przykład zwycięskiej pozy). Niektóre skórki kupić możemy jedynie korzystając z waluty premium, co nie jest do końca ok. W końcu zapłaciliśmy już za grę. Dla mnie największą bolączką jest fakt, że przerywniki filmowe w głównej fabule działają w 30 klatkach na sekundę. Akcja rozgrywa się już w 60, jednak widoczne spadki i skoki przy przejściach ranią mój wzrok. Mało istotna rzecz, ale kłuje. Boli także zrezygnowanie z krypty i zastąpienie jej nudną kapliczką. Krypta była fajną, interaktywną częścią gry, która sprawdziła się w Mortal Kombat 11 jako osobny tryb gry. Będę za nią tęsknił.

Face me, in Mortal Kombat!

Mortal Kombat 1 to gra, na którą czekałem. Porywająca i płynna rozgrywka, szata graficzna ciesząca oko i brutalność bez granic jest tym, czego potrzebuje dobra gra z serii. Oczywiście nie jest to produkt bez skazy. Przydałoby się więcej przedmiotów kosmetycznych i trochę bajerów w inwazji, ale nie jest to nic, czego nie można naprawić patchem. No chyba że brak krypty. Ed Boon – tego Ci nie wybaczę! W każdym razie włączajcie sprzęt, łapcie za pada i wejdźcie do wymiaru, w którym nie ma litości. Jest warto! 

Sprawdź też: Ratchet & Clank: Rift Apart [PC] – recenzja gry – Międzywymiarowa przygoda

Zalety

Oszałamiająca oprawa audiowizualna,
ciekawy roster,
najlepsza fabuła spośród wszystkich gier z serii.

Wady

Mała ilość contentu,
tryb inwazji mimo wszystko potrzebuje podrasowania,
rezygnacja z krypty.

logo firmy cenega

Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy firmie Cenega.