Nie grałem w poprzednie odsłony gry Great Western Trail. Dlatego pierwsze wrażenie było niczym zderzenie z tirem. Na szczęście do recenzji usiadłam już po kilku rozgrywkach, co sprawiło, że cały jej wydźwięk zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni na korzyść ostatniej części z trylogii GWT.
Wypas owiec kojarzy mi się z halami, pięknymi widokami i spokojem. Nie jestem pasterzem, więc nie wiem, ile tak naprawdę potrzeba planów, aby to wszystko działało prawidłowo i bez zarzutu. Patrząc na mojego dziadka i jego trzódkę mogę śmiało stwierdzić, że logistyka jest po stronie owiec. To one mają zadbać, żeby trafił z domu na pole i z powrotem, a pasterz jest tylko dla ozdoby. Czy w grze Great Western Trail: Nowa Zelandia jest inaczej? Zapraszam do lektury.
Nowozelandzki spęd owiec
W grze wcielamy się w pasterza, który przemierza ziemie Nowej Zelandii na początku XX wieku. Podczas poruszania się po planszy nasz owczarz będzie mógł wykonywać różne akcje takie jak: rozbudowy portów czy kupowanie owiec z targu. Każde pole daje nam różne bonusy, dzięki czemu będziemy mogli się rozwijać czy to poprzez zatrudnienie pracowników, czy przez strzyżenie owcy i zdobyciu funduszy na dalszą grę. Oczywiście całą rozgrywkę wygrywa ten gracz, który uzbiera największą liczbę punktów zwycięstwa, a te możemy zdobyć na przykład przez eksport owiec lub wełny. Spora ilość kart owiec zapewnia nam różnorodność oraz możliwość różnych kombinacji kart na ręce, co wiąże się z coraz to lepszymi wynikami sprzedażowymi naszej rodzinnej korporacji.
Great Western Trail: Nowa Zelandia to mieszaniec gatunków – mamy tutaj budowanie talii, elementy gier ekonomicznych i zbieranie zasobów, więc każdy ma coś dla siebie. Do tego dochodzi tryb solo, który pozwala nam zatopić się w grę, w chwili kiedy akurat nie ma nikogo, kto ma sto pięćdziesiąt minut wolnego czasu.
Walory estetyczne podczas pracy
Sprawdź też: Pędzące Żółwie Extreme – recenzja gry – szaleńczy sprint, czy niepospieszny trucht?
Może nigdy nie byłem w Nowej Zelandii osobiście, ale nie po to oglądałem Władcę Pierścieni milion razy, żeby teraz nie wypowiedzieć się o tamtejszym krajobrazie. Ośnieżone szczyty, potężne lasy i wielokilometrowe niziny to jest to, z czego sławna jest Aotearoa. Nie inaczej jest w Great Western Trail. Na planszy znajdziemy piękne góry, sporo terenów zalesionych, ale też te sławetne połacie polan i łąk. GWT jest wykonane w stylu realistycznym przywodzącym na myśl akwarelowe obrazy – taki zabieg nie zaskoczy fanów serii, bo wszystkie pozostałe gry są utrzymane w tym samym stylu. Do mnie osobiście ten wybór nie przemawia, sam wolę raczej baśniowe grafiki, ale to są już preferencje każdego z osobna. W życiu też nie napiszę, że gra jest brzydka, ponieważ nie jest, ma sporo detali, które uprzyjemniają rozgrywkę. Karty owiec są pełne barw, przez co odniosłem wrażenie, że moja trzoda jest ze mną szczęśliwa.
Nowa Zelandia to kraj wyspiarski więc i w grze mającej swoją fabułę w tym kraju nie mogło zabraknąć żeglugi między lądami. Do tego celu mamy osobną planszę szlaków morskich, która pozwala nam eksportować wełnę oraz owce do dalszych zakątków. W tym wypadku wybór akwareli nawet i mnie do siebie przekonał. Pełno tutaj kojącego niebieskiego, który zwiastuje spokojną podróż między wyspami, zieleni lądów oraz brązów portów.
Do tego dochodzą elementy gry, takie jak magazyny czy dyski gracza, które są wykonane z drewna i pomalowane na kolor gracza więc nic specjalnego. Jedyne co mnie urzekło to nasz pionek, który ma stylowy kapelusz, w naszych barwach, przez co wygląda jak prawdziwy ranczer.
Trochę to skomplikowane
Sprawdź także :Mordercze Krewetki – Recenzja – Tęczowa Zemsta
Kiedy dowiadujesz się, że w Nowej Zelandii jednym z języków urzędowych jest maoryski, myślisz sobie, że nie ma szans, żeby się tam z kimś dogadać. Dopiero na miejscu i po kilku rozmowach orientujesz się, że zdecydowana większość używa drugiego języka, którym jest angielski i nagle wszystko staje się proste. Dokładnie takie uczucia miałem otwierając pierwszy raz pudełko Great Western Trail. Nie dość, że gra zajmuje dwa stoły i tackę krzesełka dla niemowląt i rozłożenie tego całego dobrodziejstwa po raz pierwszy zajmuje sporo czasu. To instrukcja jest dość skomplikowana, ale tylko z pozoru. Pierwsza rozgrywka wszytko wyjaśnia, fakt, że potrzebujesz podpowiedzi, który budynek, za co odpowiada, ale to też łapiesz za którymś razem.
Po dwóch, trzech rozgrywkach zdajesz sobie sprawę, że nie ma tu nic trudnego. Pozwolę zacytować jednego z moich współgraczy „Gra nie jest trudna, tylko złożona” i zgadzam się z tym w stu procentach. Mnogość możliwości, jakie mamy, sprawia, że ktoś, kto siada do tytułu po raz pierwszy, może czuć się przytłoczony, lecz potem okazuje się, że to przytłoczyła nas śliczna owieczka, którą bez problemu uniesiemy, kiedy tylko ogarniemy, jak się nosi słodkie owieczki.
Kawał z ciebie owczarza
Sprawdź także: Taki duży, taki mały, może w „Everdell” grać – recenzja gry „Moje małe Everdell”
Great Western Trail: Nowa Zelandia to potężna planszówka, która zajęła mi kawał czasu, ale siadałem do niej z chęcią. Grało się przyjemnie, lekko co tylko działa na plus. Nie nudzi się pomimo powtarzania tych samych akcji. Przerwy pomiędzy turami nie są aż tak długie, aby gracz zapomniał, co miał zrobić.
Nie uważam, żeby Great Western Trail: Nowa Zelandia był pozycją obowiązkową dla każdego gracza, ale czuję, że zawita na moich stołach jeszcze nie raz.