Minęła już dekada od premiery Bloodborne, a fani gry nadal wypatrują jakiejkolwiek kontynuacji – remastera, dodatku, czegokolwiek. Niestety ciągle cisza. Jednym z jego żywych odłamów jest komiksowa seria, która właśnie doczekała się czwartego tomu. Jak tym razem wyszło? Zapraszam do recenzji!
Prosto, ale z klimatem
Tym razem historia kręci się wokół młodego Luciena, chłopaka, który stracił siostrę i chce się zemścić. To dość klasyczny motyw, ale w realiach Bloodborne znacznie zyskuje. Młodzieniec porzuca mentorów i wyrusza samotnie na łowy, a jego opiekunowie, Abraham i Gretchen, ruszają za nim. Wszystko to prowadzi do konfrontacji nie tylko z potworami, ale też z własnymi demonami.
Nie ma tu skomplikowanych wątków, wielopiętrowej intrygi czy zaskakujących twistów. To bardziej opowieść o utracie, zemście i tym, jak łatwo zatracić się w świecie, gdzie granica między człowiekiem a potworem jest cienka jak papier. Jeśli ktoś liczył na dynamiczną akcję i konkretne odpowiedzi, może poczuć niedosyt.

Niedopowiedzenia i senna atmosfera
Scenariusz Cullen Bunn pisze tak, jakby od razu zakładał, że czytelnik zna grę. Nie ma tu zbędnych wprowadzeń, tłumaczeń, kto jest kim i dlaczego świat wygląda tak, a nie inaczej. Dla fanów to zaleta, dla reszty – może to być problem.
Opowieść prowadzona jest fragmentarycznie, miejscami wręcz poetycko. Mamy retrospekcje, wizje, szeptane wspomnienia. Zdarza się, że trzeba przeczytać stronę dwa razy, żeby zrozumieć, co się dzieje i czy to na pewno dzieje się naprawdę. Taka forma świetnie buduje klimat, ale emocjonalne zaangażowanie w losy bohaterów? Z tym już trudniej. Są bardziej archetypami niż pełnokrwistymi postaciami.

Gotycki koszmar
Warstwa graficzna to zdecydowanie najmocniejszy element tego tomu. Rysunki Piotra Kowalskiego (nasz rodak!) są brudne, gęste, miejscami wręcz przytłaczające, ale dokładnie o to chodzi. Architektura Yharnam, potwory, mgła i krew, wszystko tu po prostu gra. Kowalski dobrze czuje, że ten świat ma być obcy, wrogi i nieprzyjazny. Dopełnieniem świetnych rysunków jest kolorystyka Brada Simpsona. Stonowana, pełna brązów, szarości i czerwieni, żadnych jaskrawych kolorów, żadnych przebłysków nadziei. Samo patrzenie na plansze sprawia, że można poczuć tę duszną atmosferę, gęstą od strachu i śmierci.
Dla kogo ten komiks?
To nie jest komiks „dla każdego”. Jeśli nigdy nie grałeś w Bloodborne, ten album może wydać ci się dziwny, nieczytelny albo wręcz nudny. Ale jeśli masz za sobą godziny spędzone w Yharnam, jeśli znasz ten język niedopowiedzeń, jeśli potrafisz zinterpretować jedną scenę na trzy sposoby, to jest coś dla ciebie. To nie kolejny tom z przygodami superbohaterów, tylko fragment snu. Albo raczej koszmaru.
Sprawdź też: Batman: Wyjątkowo Mroczna Noc – recenzja komiksu. Wyjątkowo mocne rozczarowanie.

Podsumowanie
Królestwo posępnych cieni to krótka, klimatyczna opowieść z pogranicza jawy i obłędu. Nie każdemu się spodoba i chyba nawet nie próbuje. To bardziej list miłosny do fanów Bloodborne niż komiks próbujący przekonać nowego odbiorcę. Mimo kilku braków: prostoty fabularnej, braku emocjonalnego zaczepienia, wciąga dzięki nastrojowi i rysunkom. W świecie, gdzie większość komiksów stawia na akcję i efektowność, ten idzie w zupełnie innym kierunku.
Sprawdź też:
– Bloodborne. Dama z latarnią. Tom 3 – recenzja komiksu – Prepare to die, ale to wersja komiksowa