Wsiąść do pociągu to była jedna z pierwszych planszówek, w którą zagrałem. Nie była to miłość na całe życie, lecz raczej wakacyjny romans. Wracałem do tego myślami, ale jakoś nigdy nie traktowałem tego poważnie. Inne wersje nigdy nie przykuły mojej uwagi tak na poważnie, aż stwierdziłem, że coś w nich musi być, skoro ludzie tyle o tym mówią. Czas wyjechać na koło podbiegunowe.
Zorza polarna to zderzenia naładowanych cząstek wiatru słonecznego z atomami tlenu i azotu w ziemskiej atmosferze, więc to oczywiste, że możliwość zobaczenia tego na własne oczy będzie niezapomnianą chwilą. A jak najlepiej dostać się do koła podbiegunowego? Oczywiście pociągiem! Nie jednym, a wieloma, zwiedzając przy tym całą skandynawię. Brzmi zachęcająco? Nowa odsłona Wsiąść do pociągu obiecuje nam taką rozrywkę, ale czy dotrzyma słowa? Zapraszam do lektury.
Wincej wagoników, kolej wytrzyma!
Mechanicznie nie mamy do czynienia z rewolucją, ale nie o rewolucję tu chodzi, bo przecież nie trzeba wymyślać koła na nowo. Zorza polarna daje nam nową mapę, która ma zapewnić kolejne godziny zabawy – nieznajomość terenu, odkrywanie najlepszych tras oraz tych najwyżej punktowanych.
Największą różnicą, która od razu rzuca się w oczy, są tak zwane karty celów, czyli zadań, które możemy wykonać w czasie rozgrywki, za co będziemy bardziej lub mniej sowicie wynagradzani. Nie są to jednak bilety doskonale znane z poprzednich wersji (te nadal występują w niezmienionej formie). W grze mamy również promy, czyli standardowe specjalne przejazdy do wybudowania których potrzebna będzie lokomotywa. Przy niektórych połączeniach jest możliwość dostania premii, czyli dobrania tylu kart, jaka liczba widnieje przy przeprawie. Jak widzicie, strategia rozbudowy swoich połączeń będzie miała znaczenie, czyli crème de la crème gry pozostaje bez zmian.

Ładna ta północ
Grafika jest, hmm… niczym z podręcznika do geografii. Czy to komplement? Chyba tak – w końcu plansza ma być mapą, wzbogaconą o kilka ozdobnych elementów. Nie ma tu efektu wow!, ale z tego, co znam tę grę, nigdy nic w niej nie było naprawdę wow. Karty wagonów są wykonane starannie, ale nie zapadają w pamięć (nawet pisząc ten tekst, musiałem otworzyć grę, żeby popatrzeć, jak to tam wygląda). Kolorów nie brakuje, jest ich dość sporo, a mimo to plansza pozostaje czytelna, co uważam za jedyny plus graficznego aspektu tej gry. Nie mogę powiedzieć, że jest brzydka – co to, to nie! Ale mając w pamięci inne tytuły, to pociągi zostają w tyle. Utrzymując miłosne porównanie, wybraliśmy intelekt nad urodę, co nigdy nie jest błędem.

Fifa w świecie planszówek?
Cały świat śmieje się z graczy, którzy kupują co roku nową odsłonę „fify”, a czy wsiąść do pociągu nie jest tym samym? Może nie wychodzi z taką częstotliwością jak gra o piłkarzach, ale jak się pojawia, oferuje dokładnie tyle samo innowacji, co najnowsze dzieło od EA. Pojawia się jakaś nowa mechanika (karty celów), stara rzecz pod inną nazwą (promy), ale w gruncie rzeczy otrzymujemy ten sam produkt. ALE (oczywiście, że musi być „ale”) są gracze, którzy tego chcą (taki jak ja), czyli starej, sprawdzonej rozrywki w nowej szacie. Producenci obu gier doskonale wiedzą, jak sprzedać odgrzewane kotlety, a ja chętnie tego kotleta spałaszuję.
Sprawdź też: Everdell Stacja Nowoliść – recenzja dodatku – Wsiąść do pociągu byle jakiego…

Romans rozkwitł na nowo
Pozostając przy miłosnych metaforach: Wsiąść do Pociągu jest jak wakacyjny romans tylko że z każdą nową wersją umawiasz się z młodszą siostrą swojej wybranki. Nie różni się znacząco od poprzedniczki, ale jednak wnosi coś nowego i na początku potrafi ekscytować.
Może i gra nie zachwyca tak jak prawdziwa zorza polarna, ale dzięki nowej wersji z chęcią wróciłem do klasyka. Nowa mapa pozwoliła na nowo poczuć ekscytację ze stawiania wagoników i budowania kolejnych połączeń. Niewiedza i nieznajomość biletów daje dreszcz emocji – „czy za chwile ktoś nie zajmie mojej trasy” – więc tak, odgrzewany kotlet potrafi dać sporo przyjemności.
Sprawdź też: San Francisco – recenzja gry planszowej. Tu na razie jest ściernisko…