Deathbound jest grą akcji RPG, która systemem drużyny wnosi powiew świeżości w gatunek. Osadzona w postapokaliptycznym świecie Ziêminal, wciela nas w siedmiu śmiałków, zmuszonych do egzystencji w jednym ciele. Jednak czy innowacyjne podejście do tematu wystarczy, żeby nie tylko przyciągnąć, ale i utrzymać na dłużej? Tego dowiecie się z poniższej recenzji.
Niech żyje pani Śmierć!
Rozgrywka rozpoczyna się krótkim, komiksowym przerywnikiem, który wprowadza nas w świat i obecne wydarzenia, jak również narzuca ton i atmosferę. Kościół śmierci, jedna z dwóch rządzących frakcji, oblega miasto Akratia, będące siedzibą esencjomantów i zarazem wyznawców bogini życia. Therone Guillaumen, nasz pierwszy bohater będący wysoko postawionym krzyżowcem, dostaje rozkaz sprawdzenia budynku, w którym doszło do dziwnego wyładowania energii. Wkrótce jednak umiera podczas walki z makabrycznym potworem, na skutek czego zostaje wskrzeszony przez pobliską maszynę zwaną filakterium. Jak wkrótce się jednak okaże, stał się w tej chwili częścią czegoś większego…
Zerknij na to: Visions of Mana – recenzja gry. Nowe życie klasyka jRPG, które Cię oczaruje, choć nie jest bez wad
Fabuła, jak na grę indie inspirującą się produkcjami od Fromsoftware, jest bardzo prosta. Poznajemy ją nie tylko poprzez przesuwanie naszych postępów do przodu, ale również przez interakcję ze wspomnieniami danej postaci. Historia naszych bohaterów zostaje nam przedstawiona w krótkiej retrospekcji, która rozpocznie się po dotknięciu martwego ciała i wchłonięciu jego esencji. Sam pomysł bardzo przypadł mi do gustu. Problemem jednak jest brak rozwinięcia paru istotnych wątków. Po zakończeniu przygody nadal miałem sporo pytań, a wiele rzeczy było dla mnie niejasnych lub po prostu nielogicznych. Im dalej w las, tym bardziej spada jakość całości.
Współpraca z przymusu
Najważniejszą mechaniką w całej grze jest system drużyny. Początkowo do dyspozycji mamy jedynie esencję Therone’a, ale wraz z rozwinięciem przygody napotykać będziemy kolejnych nieboszczyków, których dusze możemy wchłonąć. Każdy z bohaterów ma własne statystyki i umiejętności, a także opowiada się po stronie kościoła bądź esencjomantów, co wpływa na synergię. Przykładowo, umieszczając obok siebie dwoje wyznawców śmierci, otrzymają oni bonus do swoich wartości. Jeśli są to skłócone ze sobą osoby, to premia jest zarówno negatywna jak i pozytywna. Musimy dobrze więc przemyśleć, z kogo będzie składać się nasz zespół, co jest bardzo pomysłowe.
Do rozwoju posłuży nam nie tylko drzewko umiejętności, w którym zwiększymy maksymalną żywotność czy obrażenia naszej grupy śmiałków, ale też interakcja ze wspomnieniami. Jeżeli dotkniemy lewitującej, świecącej kuli, odtworzymy sekwencję, która rozwija nieco fabułę i nagradza nas punktem talentu dla odpowiedniego żołdaka, pozwalającym na zakup specjalnych właściwości. Może być to nakładanie krwawienia pchnięciami czy zwiększona odporność na ogień.
Zajrzyj jeszcze tutaj : Space Marine 2 – recenzja gry – przyrzekam służyć wiecznie
Herosi mają dostęp do co najmniej dwóch ataków i dwóch (a w niektórych przypadkach jednej) umiejętności defensywnych, jak blok, parowanie czy wzmocnienie broni statusem. W zanadrzu czekają na nas jeszcze unik i cały rząd przedmiotów jednorazowych. Jest ich całkiem sporo – od bomb zamrażających po stabilizatory esencji, które służą do przywrócenia żywotności wybranej przez nas postaci kosztem pozostałych. Te ostatnie jednak nie są naszym głównym sposobem leczenia. Widzicie, każdy wojownik ma swoją własną pulę życia, co oznacza, że będąc blisko śmierci, możemy zmienić obecnego wojaka na kogoś innego. Jeżeli nasza ławka rezerwowych jest ranna, możemy ich podbudować poprzez zadawanie obrażeń, co zacznie powoli zapełniać ich znaczniki witalności. Dbanie o stan drużyny jest ważny, ponieważ zdrowie i wytrzymałość są ze sobą dzielone. Otrzymywanie ciosów sprawia, że ilość akcji, które możemy wykonać, maleje.
Ostatnią rzeczą, która wspomoże nas w zwarciu, jest pasek synergii. Wypełnia się on podczas uchylenia się przed zamachem w odpowiednim momencie albo po prostu podczas trwania w konflikcie. Następnie możemy go użyć do wykonania specjalnego, łączonego ataku, przełączając się między esencjami podczas ciosu bądź chwilę przed uderzeniem. Walka w Deathbound, mimo że czasem może wydawać się trochę drewniana, jest ciekawa i przyjemna. Od razu widać, że gra miała pomysł na siebie i położyła na niego duży nacisk. To jej najmocniejsza strona, która odróżnia ją od innych gier na rynku.
Tak, to moja normalna twarz
Graficznie Deathbound jest nieco nierówne. Jeżeli chodzi o tę pozytywną stronę, to definitywnie jest nią wygląd otoczenia. Połączenie ze sobą nowoczesnego budownictwa i spowijających go drzew i roślin nadaje grze postapokaliptyczny wydźwięk. Fajnie zwiedza się stadion piłkarski, podczas kiedy potwory przypominające umarlaków próbują nas zadźgać na śmierć. Całość zdaje się rozgrywać w ciągu jednej nocy – taki zabieg ładnie maskuje wszelkie wizualne niedociągnięcia. Wrogowie podstawowi oraz bossowie są ciekawie zaprojektowani, co jest bardzo ważnym elementem każdej gry typu action RPG, w końcu to na walce z nimi spędzimy znaczną większość czasu. Moim faworytem jest Esencja Życia, jednak ze względu na to, że jest to końcowy adwersarz, nie mogę zdradzić za wiele. Mogę za to napisać, że jest to jeden z ciekawszych bossów, z jakimi miałem okazję się zmierzyć.
Tym gorszym segmentem są paskudne modele głównych bohaterów i NPC. Twarze naszych protagonistów (a przynajmniej tych, których twarz nie jest czymś zasłonięta) wyglądają okropnie. Ciężko jest mi znaleźć odpowiednie słowa, aby to opisać – to tak, jakbyście starali się wykonać rzeźbę w modelinie przy wykorzystaniu tępego tapeciaka. Rozumiem, że całą akcję oglądamy zza pleców postaci, ale nie jest to powód, żeby tworzyć takie abominacje! Niestety, ale momentami kulejąca szata graficzna to najsłabsze ogniwo produkcji. Dużym problemem są również liczne błędy i problem z balansem rozgrywki – niektórzy wojownicy zdają się być znacznie silniejsi od całej reszty. Na rozchmurzenie sytuacji pozwolę sobie rzucić ciekawostką. Gra została stworzona przez zespół z Brazylii, więc nic dziwnego, że pojawia się nawiązanie do tego kraju. Jest nim… Mamdile, czarnoskóry wojownik, korzystający ze stylu walki zwanego Capoeira. Genialne!
W śmierci zrodzeni, w niebycie trwamy
Przygoda z Deathbound, mimo wszystkich wad, była bardzo przyjemnym doświadczeniem. Zabawa w budowanie drużyny i odkrywanie kolejnych synergii jest powiewem świeżości w przypadku gier tego gatunku. Świat jak i fabuła wydały mi się ciekawe, nawet jeżeli widać było niedociągnięcia czy niejasności.
Na koniec chciałbym się z wami czymś podzielić. Podczas rozgrywki przewija się pewien boss, który śledzi nas podczas przemieszczania się przez poziom. Jak wyglądałaby produkcja typu action rpg, która wprowadza do rozgrywki prześladowcę rodem z Resident Evil 3? Tym o to przemyśleniem chciałbym się z wami pożegnać. Jeżeli recenzja was przekonała – sięgajcie po grę i przekonajcie się, jak w praktyce wyszła kooperacja Polaków z Brazylijczykami!