Gdybym miała wskazać swój ulubiony gatunek gier, bez zastanowienia wskazałabym jRPG. Bieganie kilkadziesiąt godzin po wykreowanym świecie, levelowanie postaci i czyszczenie mapy z potworków przynosi mi olbrzymie pokłady satysfakcji i zabawy. Czy Visions of Mana jest jednym z takich tytułów?
Square Enix jest studiem bardzo nierównym, raz wydają perełkę z serii Final Fantasy, innym razem dziwny projekt w stylu The Quiet Man. W przypadku Visions of Mana nie miałam pojęcia czego się spodziewać, bo chociaż seria zapisała się w panteonie klasyków RPG, to niestety nie miałam przyjemności ograć żadnej z poprzednich osłon. Na szczęście po rozpoczęciu gry poczułam się jak w domu.
Początek pełen emocji
Cel–shadingowa grafika przywodzi na myśl Tales of Arise czy tegoroczne Granblue Fantasy Relink. Historia już od samego początku zaczyna z wysokiego C opowiadając historię Lyzy, protagonistki serii, nauczycielki naszego bohatera i ukochanej Eorena. Kobiety wybrane na jedną z kapłanek Ziemi, muszą odbyć pielgrzymkę do świętego Drzewa Many, by stać się jego częścią i oddać swoją moc. Takie otwarcie sprawiło, że w moim oku zakręciła się łezka. Po emocjonalnym prologu przechodzimy do głównej fabuły.
Wcielamy się w postać Vala, wojownika zamieszkującego kameralną wioskę na malutkiej wyspie, którego ukochana zostaje wybrana kolejną kapłanką. Wydarzenia te burzą dotychczasowy spokój bohatera i wymagają eskorty Hinny do miejsca kultu. Jak to w grach drogi bywa, nasi bohaterowie odwiedzą różnorodne krainy, gdzie napotkają ciekawe persony powiększające załogę ich drużyny. Kreska animacji jest bardzo cukierkowa, naszymi najbliższymi przyjaciółmi zostaną urocze antropomorfy z puszystymi ogonkami i uszkami. Im dłużej trwa nasza wędrówka, tym bardziej nasi podopieczni zdają sobie sprawę, że dotarcie do celu oprócz zaszczytów, wiąże się z pożegnaniem na zawsze.
Różnorodny gameplay
Visions of Mana ma zadatki, by powalczyć o nowych graczy. Czerpie to, co najlepsze z najgorętszych hitów ostatnich lat. Od samego początku widziałam dużo nawiązań do wspomnianego przeze mnie Tales of Arise, Star Ocean the Divine Forces czy Granblue Fantasy. Walcząc z wodnym potworem na statku od razu miałam w głowie początek Ys VIII Lacrimosa of Dana. Jej sporą zaletą jest zróżnicowanie rozdziałów, jedne są krótsze, drugie dłuższe, często nie wiedziałam czego się spodziewać. Bolączką wielu jRPG są właśnie monotonne rozdziały podobny jeden do drugiego. Wchodzisz do krainy, zwiedzasz ją, potem jakieś przerywniki filmowe, boss, lecimy do kolejnego chapteru. Tutaj tak nie ma. Przemieszczasz się po rozległej mapie. Podróżujesz w bańkach wody, dryfujesz na wirujących kwiatach, masz możliwość wykorzystywania żywiołów, zatrzymywania czasu, lawirowania między wymiarami, zabawy jest mnóstwo. Najpierw tradycyjnie pieszo, z czasem możesz pływać pomiędzy wyspami na grzbiecie wesołego wieloryba albo latać na skrzydlatym furasie. Czy może być coś bardziej kawaii?
Ucieszyło mnie też to, że mapa obfituje w każdej maści znajdźki. W końcu mogłam się wyżyć, pozbierać różne duperele. Grizzly sok mogłam wymienić u sympatycznego niedźwiedzia, który w zamian oferował itemki regenerujące moje HP, MP, STR i inne. To był bardzo dobry deal. Waluty i zasobów było tak dużo, że nie nadążał z jej wydawaniem. Grę skończyłam na sporym plusie.
Zerknij na to! : Unicorn Overlord – recenzja gry. Epicka sztuka taktyki i magii.
Zręcznościowe walki dają sporo satysfakcji, chociaż czasami irytuje zbyt długie odpalanie super ciosów
O ile zwykłe starcia są proste i relaksujące, o tyle niektórzy bossowie potrafią napsuć graczowi krwi, gdyż wiele pojedynków jest mocno zręcznościowych i intensywnych. Przy pierwszym bossie byłam w głębokim szoku, jak duża to jest dysproporcja. I z czasem będzie dalej rosła. Gdy dobijemy do 45 levelu rywale będą już na 56 i przepaść będzie się powiększać.
Od samego początku, musimy kontrolować, kogo chcemy zaczepić, oraz filtrować potencjalnych przeciwników. Po różnych mapach rozsiani są wrogowie na 55 levelu, od których, gdy podejdziemy zbyt blisko nie będziemy mogli uciec, więc czeka nas natychmiastowa śmierć. Potyczki te warto zachować na koniec, bo nagrodą za zgładzone potworki są otwarte pieczęcie i wyposażenie, które ułatwi nam finałowe starcie. Zanim do niego przystąpiłam, postanowiłam trochę pofarmić, bo niestety różnica 8 poziomów była zabójcza. Pewnie za którymś razem udałoby się bez grindu, wychodzę jednak z założenia, że końcówka gry to dobry moment, by zrobić zaległe questy i poczyścić trochę mapę.
W trakcie bitwy możemy przeskakiwać pomiędzy trzema wybranymi wojownikami. Każdy ma inną broń, możemy im dopasować żywioły, które są powiązane z klasami do wyboru i wpłyną na nasze super ciosy. Jedynym minusem jest, że nawet jak mamy kombinacje, które zwalają przeciwnika z nóg, to niestety potrzebujemy chwili, żeby je odpalić, co nie zawsze jest możliwe, gdy nasz oponent potraktuje nas gradobiciem ciosów.
Byłam pod dużym wrażeniem rozległego półotwartego 3D świata. Brakowało mi takiej gry. Moją uwagę od razu przykuła łobuzerska Careena. Już po cutscenkach było widać, że pod tą burzą loków, kryje się niezła diablica. Bardzo przypadła mi do gustu jej lanca i wachlarze. Kolejnymi członkami mojego dream squadu byli Val i Palomeema.
No dobrze, same cud miód i orzeszki, a co nie zagrało?
Przyznaję bez bicia, że do siódmego z dziewięciu rozdziałów gra była dla mnie idealna i dałabym jej naprawdę 10/10. Każde moje posiedzenie trwało dziesięć – jedenaście godzin! Niestety rozdział siódmy był trochę rozwleczony i na nim ta produkcja powinna się zakończyć, bo dostaliśmy piękne domknięcie i wzruszającą cutscenkę. Deweloperzy jednak stwierdzili, że dobrze będzie dorzucić jeszcze bardziej rozwleczony rozdział ósmy, w którym gracz zrobi tradycyjną rundkę po znanych lokacjach. Jest to ogólna bolączka gier jRPG, że pod koniec gra wyhamowuje i skupiamy się na misjach, w stylu podaj, przynieś, pozamiataj, przy okazji odfajkowując swoistą drogę krzyżową po odkrytych już lokacjach.
U mnie zabieg ten sprawia, że tracę zainteresowanie grą i chcę już po prostu odbębnić finał. Rozdział dziewiąty to w sumie finałowa walka, po której wpadają napisy. Czułam się rozgoryczona, na szczęście po napisach wjechała jeszcze scenka, która dała mi zamknięcie historii, na jakie czekałam. Ostatecznie więc mogę ocenić tytuł na mocne 7,5 – 8/10. To było bardzo dobrze wykorzystane 34 godziny.
Sprawdź jeszcze to! : Spy x Anya: Operation Memories – recenzja gry na Nintendo Switch. Anya ma nową foto-misję!
Podsumowanie
Jeżeli tak jak ja preferujesz jRPG w 3D z walką w czasie rzeczywistym, opakowane przez twórców w pełną lukru i słodkości szatę graficzną to na pewno się nie zawiedziesz. Znajdziesz tu wiele mechanizmów i klasycznych elementów znanych z innych dużych tytułów. Jestem szczerze zachwycona bajkowym światem, historią i możliwością intensywnej i niczym nieskrępowanej eksploracji tego ogromnego świata. Mam nadzieję, że za parę lat doczekamy się kolejnego tytułu z serii, bo szkoda by było zmarnować taki potencjał. Może pod koniec Visions of Mana mierzy się z bolączkami swojego gatunku, ale gameplay i zręcznościowy system walki odwracają skutecznie uwagę od tych wad.