W tym roku na wielkich ekranach zadebiutowała Diuna: Część druga, która (kto by się spodziewał!) szturmem podbiła kina na całym świecie. Niemniej samo uniwersum Franka Herberta (autora sześciu powieści wchodzących w skład Kronik Diuny) jest bardzo rozległe i wciąż mam wrażenie, że nie powiedziano tam jeszcze ostatniego słowa.
Z takim samym założeń wychodzi jego syn, Brian, który wraz z pisarzem Kevinem J. Andersonem uzupełniają ten świat o nowe historie. Mamy więc Legendy Diuny i Wielkie szkoły Diuny liczące już kilkanaście powieści. Ostatnio na rynek trafiły komiksowe adaptacje Rodu Atrydów i Rodu Harkonnenów, których akcja rozgrywa się przed wydarzeniami opisanymi przez Franka Herberta w oryginalnych Kronikach Diuny. W tej recenzji skupię się na tym drugim dziele.
Początkowo nie mogłam się odnaleźć w tym komiksie. Miałam wrażenie, jakbym zaczęła czytać od połowy historii i poniekąd tak właśnie było. Albowiem mamy tu do czynienia z kontynuacją wątków zapoczątkowanych w Rodzie Atrydów (teraz będę musiała nadrobić i te zeszyty), o których bohaterowie wspominają tutaj tylko szczątkowo. To jednak nie przeszkodziło mi w odnalezieniu się w historii (dzięki wujku Google!).
W Rodzie Harkonnenów śledzimy poczynania barona Vladimira oraz Rabbana, a także poznajemy historię takich postaci jak Gurney Halleck, Lady Jessika czy Liet Kynes. Okazuje się bowiem, że ich przyszłość (którą obserwujemy m.in. w filmach) została ukształtowana przez liczne intrygi rodu Harkonnen. Do tego mamy wgląd w zakon Bene Gesserit, które knują na każdym kroku, aby sprawować jak największą władzę.
Konsekwencje decyzji
Scenariusz Briana Herberta i Kevina J. Andersona początkowo nie skupia się na tytułowym rodzie – największy nacisk zostaje położony na przeszłość bohaterów z poszczególnych rodów i towarzyszące temu emocje. Dopiero później z impetem na scenę wkraczają Harkonnenowie, podejmujący decyzje, których konsekwencje ciągną się aż po główną serię. Jeżeli więc jesteście ciekawi, dlaczego Baron Harkonnen jest takich pokaźnych rozmiarów – tutaj znajdziecie odpowiedź (i nie, nie chodzi o to, że lubi dobrze zjeść).
W międzyczasie przeskakujemy pomiędzy różnymi wątkami stanowiącymi wprowadzenie do późniejszych wydarzeń z Kronik Diuny. Niemniej niektóre z nich zostają potraktowane pobieżnie, także miałam niekiedy wrażenie, że dane sceny powinny być szerzej rozpisane. Podejrzewam jednak, że powodem tego jest ograniczona ilość zeszytów w stosunku do twórczości Herberta i Andersona – w innym przypadku dostalibyśmy kolosy rozrysowane na kilkadziesiąt stron, a nie o to przecież chodzi w komiksowej adaptacji.
Najbardziej zaciekawił mnie wątek Bene Gesserit, które dzięki swoim umiejętnością mogłoby na spokojnie konkurować z Zakonem Jedi, jednak wolą one działać z ukrycia. Tym bardziej nie mogę się doczekać serialu Diuna: Proroctwo, który przedstawi początki tej organizacji.
Intrygujący początek
Za oprawę graficzną odpowiedzialny jest Michael Shelfer, któremu udaje się wprowadzić aurę tajemniczości do snutych historii. Każda planeta w jego wykonaniu jest wyjątkowa i nie można pomylić ją z żadną inną. Zaś same ilustracje są oddane dosyć szczegółowo i dynamiczne, dzięki czemu czuć ciężki klimat opowieści. Mogłabym się przyczepić jedynie do tego, że niekiedy bohaterowie w tle mają zamazane twarze – przywodziły mi one na myśl wystawione kukiełki w teatrze. Na duży plus za to zaliczam twardą oprawę i kredowy papier, a także galerię alternatywnych okładek, zamieszczoną na końcu komiksu.
Tak jak wspomniałam na początku – po Ród Harkonnenów najlepiej sięgnąć po przeczytaniu Rodu Atrydów. Warto także siedzieć trochę w uniwersum Diuny, aby móc czerpać jak najwięcej z tej lektury. Niemniej oba wspomniane komiksy mogą posłużyć za bardzo dobre uzupełnienie przeszłości poszczególnych bohaterów. Sama nie mogę doczekać się kolejnego tomu, bo historia tytułowego rodu jest jedną z najbardziej intrygujących mnie kwestii.
Sprawdź też: Dom Slaughterów Tom 3 – recenzja komiksu – Powrót rzeźnika