Starfield. Gra, która od pierwszej prezentacji na E3 w 2018 roku miała być przełomem i triumfem Bethesdy. Po przejęciu firmy w 2020 roku przez Microsoft miała być czołowym IP zachęcającym posiadaczy innych konsol do zakupu Xboxa by mogli wybrać się w wyjątkową międzygalaktyczną podróż i stanąć w szranki z tytułami ekskluzywnymi od Sony. Oczekiwania były wysokie, emocje podgrzewały kolejne konferencje i prezentacje. Sama w pewnym momencie uległam coraz większej popularności i zaczęłam wyczekiwać premiery. Czy było warto? Czy oczekiwania pokryły się z rzeczywistością? O tym przeczytacie w poniższej recenzji.
Muzyka dla moich uszu
Kiedy dostałam kod, byłam podekscytowana. Widząc ekran główny i słysząc muzyczny motyw przewodni, dostałam gęsiej skórki. Muzyka w Starfieldzie jest na najwyższym poziomie, takich kompozycji nie powstydziłaby się hollywoodzka produkcja. Into the Starfield (Main Theme) autorstwa Inona Zura (stworzył ścieżkę do Baldur’s Gate II oraz serii Fallout) zagościło na mojej playliście i będę wracać do tego utworu po zakończeniu ogrywania. Po tym miłym intro czekał na mnie krótki, liniowy prolog, po którym udałam się do kreatora postaci.
I tutaj przepadłam. Jest to rozbudowane narzędzie do tworzenia naszego protagonisty. Zaczynamy od identyfikatora biometrycznego, który pozwoli nam wybrać bohatera, następnie kształtujemy sylwetkę, twarz i przechodzimy do jego przeszłości, którą jest jedną, wybrana z szesnastu predefiniowanych profesji, znajdzie się tu Cyberhaker, Kosmiczny łajdak, Pielgrzym czy Ronin. Każda z nich wyposaża nasz charakter w zestaw trzech startowych umiejętności. Kolejnym etapem jest wybór trzech unikalnych cech.
Cechy te mają wpływ w dalszej grze, oddziałują pozytywnie bądź negatywnie, a część z nich jest niekompatybilna z innymi. W tym momencie byłam zbita z tropu i czułam, że nie jestem w stanie wybrać mądrze na tym etapie rozgrywki determinantów dalszej gry. Jeżeli wybierzemy Bohaterską cześć to w losowych sytuacjach, będzie w grze pojawiał się nasz psychofan. Plusem będzie to, że będzie on mógł dołączyć do naszej załogi i możemy otrzymywać od niego prezenty. Inną opcją jest posiadanie domu, ale już na start będziemy obciążeni co tydzień ratą hipoteki, która wynosi 125 000 kredytów. Warto więc dokonać bilansu zysków i strat. Na koniec pozostaje już tylko wybrać odpowiednie zaimki i lecimy w kosmos.
Sprawdź też: Songs of Conquest — recenzja gry — Pixelowe cudeńko
Czy leci z nami pilot?
Rozgrywka oferuje perspektywę zarówno pierwszej, jak i trzeciej osoby. Jak to w grach Bethesdy bywa, nasza persona jest wyjątkowa. Przebywając w kopalni, trafia na kosmiczną materię, która obdarza go silną wizją. Po pierwszej potyczce z kosmicznymi piratami otrzymuje od razu od Barretta klucze do statku i już zostaje namaszczony jako członek Konstelacji, który będzie poszukiwał reszty artefaktów mających za zadanie odpowiedzieć na zagadkę ludzkiego istnienia oraz tajemnic drogi mlecznej. Dzięki nowemu pojazdowi przechodzimy do kosmicznych potyczek. W tym miejscu również poczułam się pozostawiona sama sobie i pomimo jakiegoś szczątkowego tutorialu starałam się rozpracować sterowanie. Trzeba monitorować współczynniki i silnik. Niestety mechanika ta nie jest tak intuicyjna, jak w Everspace 2 i zamiast zabawy dostarczała mi jedynie frustracje. Dopiero na dalszych etapach rozgrywki dowiedziałam się, że na walki ma wpływ rozwój umiejętności oraz ulepszanie statku.
Wiadomo, w innych grach również usprawnienia dają progres, ale tutaj na samym początku latanie i strzelanie było dla mnie niegrywalne. Również samo przemieszczanie po kosmosie, niczym mnie nie zaskoczyło. Gdybym faktycznie zagrała w Starfielda jako pierwszego to widok planet i przestrzeni zrobiłby na mnie większe wrażenie. Początek bardzo zniechęcił mnie do gry. Nie wiedziałam, co mam robić dalej? Jak się przemieszczać po planetach? Kompletnie nie miałam pomysłu na dalszą rozgrywkę, więc musiałam poszukać odpowiedzi w necie. Po kilkunastu godzinach gra się rozkręca. W mojej opinii nie powinno tak być, gra powinna dawać frajdę i wciągać już od początku. Interfejs mi nie podszedł, nie ogarniałam menu i potrzebowałam czasu żeby się wszystkiego nauczyć.
Podobnie było z rozwijaniem umiejętności naszego bohatera. W grze mamy pięć drzewek rozwoju postaci: fizyczne, społeczne, bojowe, naukowe oraz techniczne. Żeby odblokować daną rzecz musimy wykonać zadanie, jeżeli mamy umiejętność perswazji musimy z kimś porozmawiać, jak bojowe to konieczna jest walka. Oprócz zdobywania nowych umiejętności możemy ulepszać te już posiadane, podobnie jest z przedmiotami.I tak po otrzymaniu od Konstelacji jetpacka musimy rozwinąć techniczne umiejętności latania z plecakiem odrzutowym żeby móc w dogodny sposób przemierzać długie dystanse.
Warto w tym miejscu wspomnieć o budowaniu statków. Jest ono bardzo przyjemne i przypomina zabawę klockami lego. Składać możemy we własnych placówkach albo po udaniu się do technika usług okrętowych znajdującego się w portach kosmicznych.
Jeżeli chodzi o fabułę główną, to jak na tytuł AAA, nie jest ona porywająca i zbytnio latanrozbudowana. Akcja dzieje się w 2330 roku. Ziemia jest opustoszała, ludzie skolonizowali kosmos, skoki grawitacyjne są możliwe. Dwadzieścia lat wcześniej miejsce miała brutalna wojna pomiędzy Kolektywem Wolnych Gwiazd a Zjednoczonymi Koloniami, zakończoną bitwą pod Cheyenne.
Sprawdź też: RIDE 5 – recenzja gry. Forza na jednośladach.
Grafika i eksploracja
Starfield to gra pełna nierówności. Z jednej strony postać w kreatorze, część detali, statek, miasta są bardzo dopracowane i wyglądają świetnie, a z drugiej mamy drzewa z dziwnymi teksturami, problemy z oświetleniem oraz elementy, które graficznie wyglądają jak wyjęte z gry z 2013 roku. Grając na 65 calach i 30 klatkach nie czułam, że ogrywam nowość. Niezbyt atrakcyjnie wyglądają również dialogi z NPC, w których trakcie mamy zbliżenia na puste twarze.
Zachwyciły mnie projekty miast: cyberpunkowy i klimatyczny Neon czy przypominająca prozę Aldousa Huxleya Nowa Atlantyda, post apokaliptyczna Akila czy stacja kosmiczna The Key.
Będąc na kilkunastu planetach, tak naprawdę wiemy już większość, o tym co nas czeka. Kiedy eksplorujemy kolejne tereny po pewnym czasie widać generyczną powtarzalność. Te same miejsca, a nawet rozmieszczenie przeciwników i itemów w dungeonach. Każda asteroida ma swoją florę i faunę, którą poznajemy poprzez skanowanie otoczenia. Jest to przyjemna czynność, jednak nie ma efektu wow, podobna eksploracja była przedstawiona w grach No Man’s Sky czy Satisfactory i tam te światy zostały stworzone z większą dbałością o szczegóły. Szczególnie doskwierały mi mało precyzyjne mapy, wyglądające jak robione na poczekaniu bądź ich brak.
Todd Howard obiecywał podróż na 1000 planet, jednak jak zbadali internauci, planet jest ok. 700, a tylko na niecałych 600 da się wylądować. Warto też mieć na uwadze, że nie ma opcji wylądowania na planecie ręcznie. Jesteśmy skazani na automatyczny proces i ekrany ładowania. Właśnie, ekrany ładowania, przygotujcie się, że pojawiają się bardzo często, chociaż nie trwają zbyt długo, to potrafią zirytować.
Mam przyzwyczajenie z gier jRPG, że zbieram wszystko, co się da, żeby potem sprzedać to u handlarza lub wykorzystać do ulepszenia uzbrojenia. Tutaj lootowałam każdy przedmiot, bo wiadomo, że za darmo to i ocet słodki. Jednak szybko gra sprowadziła mnie na ziemię, kiedy mój inwentarz był tak ciężki, że nie miałam już czym oddychać. Dlatego nie opłaca się być zbyt pazernym, rzeczy można pozostawić w magazynie na statku.
Wiele czytałam o bugach, u mnie też kilka wystąpiło, ale były drobne i nierzutujące na gameplay, np. latające gałki oczne czy NPC idący w dziwnym kierunku.
Podsumowanie
Starfield to przepotężna gra, w której latamy, strzelamy, eksplorujemy planety, budujemy statki. Odnoszę wrażenie, że przez to, jak wiele rzeczy i mechanik w niej upchnięto to nie zostały one odpowiednio dopracowane. Nie jest to gra zła. Na pewno fani Bethesdy spędzą w tym uniwersum długie godziny, część graczy również doceni to IP, mnie tytuł nie urzekł. W kosmiczny klimat czułam się lepiej wprowadzona w Everspace 2, No Man’s Sky czy Satisfactory. Starfield nie wniósł nic nowego ani niczym mnie nie zaskoczył, a dostarczył tragiczny interfejs, który powinien być intuicyjny i nie utrudniać rozgrywki.
Może gdyby tytuł wyszedł w 2018 roku, to spojrzałabym na niego bardziej przychylnym okiem, jednak premierę ma w gorącym 2023 roku, w którym branża odbija się po covidowym zastoju i nie ma miesiąca, by nie wyszła jakaś bardzo dobra gra. To, co zaprezentowała Bethesda, nie wystarczyło.
Jeżeli macie Game Pass to zachęcam do zagrania i wyrobienia sobie samemu opinii czy ta gra jest dla was bo wiem, że wielu graczom ta gra skradła serduszka.
Sprawdź też: Assassin’s Creed Mirage – recenzja gry. Wyczekiwany powrót do korzeni