Gdy tylko wygałsy prawa autorskie do disneyowskiej Myszki Miki, od razu ktoś wziął się za horrorową adaptację. Poszedłem do kina z myślą, że będzie to beznadziejny film na miarę Puchatek: Krew i miód. Jednak to, co ostatecznie zobaczyłem, przekroczyło wszelkie możliwe granice…
Jest gorzej niż myślałem
Screamboat. Krwawa mysz to kolejny horror, który powstał na fali wygasających praw autorskich do znanych i lubianych postaci z bajek. Chociaż w tym przypadku ma on elementy komediowe. Spodziewałem się czegoś na poziomie Puchatka: Krwi i miodu, czyli kompletnie nieoglądalnej produkcji. Oj, jak bardzo się pomyliłem. Dawno nie widziałem tak złego filmu. Myślałem, że te trzy godziny nigdy się nie skończą… a okazuje się, że film trwa tylko półtorej godziny.
Od razu uprzedzam, że w tekście mogą się pojawić lekkie spoilery, ale szczerze… to żadna strata w tym przypadku.

Film opowiada historię pasażerów nocnego promu, który płynie do Nowego Jorku ze Staten Island. Nie wiedzą jednak, że statek, którym podróżują to stary parowiec, którego kapitanem był niegdyś Walter. Razem z małą szarą myszką Williem podróżowali sobie przez świat. Jednak na skutek tajemniczych wydarzeń zwierzę emanuje nienawiścią i morduje każdego, kogo spotka na swojej drodze.
Na początku poznajemy grupę dwudziestolatek, które nie grzeszą inteligencją. Wszystkie ubrane są w sukienki, które (chyba) mają nawiązywać do różnych księżniczek Disneya. Nie jest to jedyny ukłon w stronę całej twórczości studia. Z takich „najbardziej” subtelnych, to jedna z postaci uciekając przed myszką, gubi na schodach but na obcasie. Inna zaś wypowiada wspaniały dialog, uwaga parafrazuję: „We can’t escape like this. The water is frozen cold. Let it go”. Brawo Steven LaMorte, Matthew Garcia-Dunn za wspaniały scenariusz!
Główną bohaterką jest Selena (Allison Pittel), która w porcie poznaje marynarza Pete’a (Jesse Posey). Ten wskazuje jej miejsce, gdzie może się ukryć przed wyżej wspomnianą grupką dziewczyn. Na statku jest cały przekrój społeczeństwa Nowego Jorku – od bezdomnych, przerażającego starca plotącego głupoty, przez matkę z dzieckiem, rowerzystę, chłopaka przebranego za Statuę Wolności czy dziwnego typa bez koszulki, grającego na gitarze, po ratowniczkę medyczną i załogę na czele z kapitanem.

Żenada na maksa
Gra aktorska? Poziom wczesnych polskich paradokumentów. Dawno nie widziałem tak źle wypowiedzianych dialogów – totalny brak emocji, bez jakiejkolwiek próby zaangażowania czy choćby odrobiny wysiłku. Przeklikałem sobie obsadę na IMDb i nie ma co się dziwić – praktycznie nikt z nich wcześniej nigdzie nie zagrał. Zakładam też, że cały budżet poszedł na zatrudnienie Davida Howarda Thortona, który wcielił się w tytułową Krwawą mysz. Aktora szerzej możecie znać z roli Klauna Arta z serii filmów Terrifier.
Sam Willie wygląda karykaturalnie. Gdybym nie wiedział, nie wiem, czy skojarzyłbym tego szczura z Myszką Miki. Thorton robi co może – tańcuje, jajcuje, pogwizduje, ale to na nic, gdy wszystkie te wygibasy uskutecznia na green screenie. Postać bardzo odcina się na tle reszty świata, gdyż jest tam doklejona w postprodukcji. Widać, że często jest ostrzejszy od całej reszty lub coś nie zgadza się z oświetleniem.
Z tego też powodu wszystkie sceny morderstw widzimy przed i po akcji, a sam akt jest rozegrany poza kadrem. Trzeba przyznać, że są one dość różnorodne, krew leje się hektolitrami, kończyny są odcinane. Całość jednak wieje tanizną. Bardzo rzuca się w oczy, że przebite ciała to tak naprawdę marionetki. Oczywiście też w tego typu produkcji musi pojawić się goła baba i scena miłosna, która jest tak żenująca i serio, chyba tylko po to, żeby pokazać nagie kobiece piersi.
Przeczytałem też w internecie, że całość była kręcona na prawdziwym, wycofanym z eksploatacji promie Staten Island Ferry, należącym do Colina Josta i Pete’a Davidsona. Teraz już wiem, skąd ta autentyczna sceneria – za to należy się plusik.
Sprawdź też: Filmowy FNAF jest tak samo kiepski jak gra – recenzja filmu Pięć koszmarnych nocy

Czas płynie wolniej niż prom do Nowego Jorku
Cóż mogę rzec – wiedziałem, na co się piszę. Screamboat. Krwawa mysz to kolejny z tych horrorów, który ma w sobie zero kreatywności i żeruje na znanej postaci. Co z tego, że ściągnięto do roli Williego Thortona, jak schowano go pod tą paskudną maską i pewnie nawet nie pojawił się fizycznie na planie. Próbowano dodać produkcji humoru, ale scenarzystom wyraźnie zabrakło warsztatu – całość wypada żenująco i nużąco. Trzeci akt to totalna porażka, tempo siada tak bardzo, że tym filmem można by torturować ludzi. Jedyne, co mogę polecić, to omijać go szerokim łukiem.
Sprawdź też: Puchatek: Krew i miód – recenzja filmu. Puchatek: Badziew i smród