W sierpniu pojawił się remaster Sam & Max: The Devil’s Playhouse, gry Telltale Games, która pierwotnie ukazała się w 2010 roku. Co? Nie wiesz o jakim tytule w ogóle mowa? Dlaczego mnie to nie dziwi?
Sam & Max to seria, która w sumie przeszła u nas bez większego echa. Bez znaczenia czy mowa o starej animacji, która była emitowana u nas na Canal+ i MiniMax, czy o grach, bo o komiksach nawet nie ma co wspominać. Sam z tą parą charakterystycznych detektywów poznałem się dopiero w 2007 roku, kiedy to wcześniej wspomniane Telltale Games wypuściło Sam & Max: Save the World – pierwszą część (a raczej sezon!) przygodówki, tym razem zrealizowanej już w 3D.
Jej remaster ukazał się w 2020 r. i choć minęły już cztery lata – dalej nie widzę, żeby ktoś u nas dyskutował o efekcie pracy, jaką Skunkape Games włożyło w odświeżenie tych gier. Jestem świeżo po napisach końcowych ostatniej z nich, czyli The Devil’s Playhouse i cały czas się zastanawiam – co wpłynęło na to, że losy Psiego i króliczego detektywa są rodzimym internautom tak obojętne?
Krótko o historii Sama i Maxa
Sam & Max zajmują osobliwe miejsce w popkulturze. Wikipedia określa je jako „franczyzę medialną”, ale to wielkie słowa w kontekście czegoś tak niewielkiego. To mała seria doskonałych komiksów niezależnych, przeciętny serial animowany, webkomiks, który zdobył nagrodę Eisnera, oraz dwie serie gier wideo, pochodzących z genialnego umysłu Steve’a Purcella. Autor ten jest znany ze swojej pracy przy Monkey Island i wielu innych grach przygodowych LucasArts, a na pewno kojarzysz go także z Pixara, gdzie między innymi napisał scenariusz do Meridy Walecznej.
Jeśli naszłaby Cię ochota, aby chwycić za te ilustrowane dzieła, to znajdziesz je na w TYM miejscu. To prawie kompletna kolekcja, także miłej lektury! Jeśli chodzi o fizyczne wydania, to cóż…ich cena chyba Ci się nie spodoba.
Hit czy kit? Sam & Max nie mieli łatwo
Największą popularność Samowi i Maxowi prawdopodobnie przyniosły właśnie gry, o których pewnie już pamiętają tylko „stare dziady”. W 1993 roku pojawiło się Sam & Max Hit the Road, które wielu uważa za jedną z najlepszych przygodówek wszech czasów. Cóż – tytuł ten nie zestarzał się zbyt dobrze. Fabuła pełna dłużyzn, koszmarnie zaprojektowane zagadki i głupie minigry. Wszystko to blednie w porównaniu z tym, co stworzyła grupa niezadowolonych byłych pracowników LucasArts, którzy założyli własną firmę, zdobyli prawa do anulowanego sequela i wydali go jako serię epizodyczną.
Czy ten powrót do korzeni spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem? Czy pieśni pochwalne rozbrzmiewały zewsząd? No właśnie nie. Większość osób zagrała w pierwszy odcinek pierwszego sezonu i stwierdziła, że jej się nie podoba. Tym sposobem pozostawiając serię w zapomnieniu. Oczywiście z wyjątkiem garstki oddanych fanów.
Seria jest ledwo wystarczająco popularna, by zasłużyć na miano kultowej, a firma nie osiągnęłaby prawdziwego sukcesu mainstreamowego, aż do premiery ich The Walking Dead.
Osobiście bardzo lubię nowoczesne gry Telltale. Hit the Road darzę sympatią za to, czym było. Niemniej to Sam & Max od Telltale są dla mnie prawdziwymi arcydziełami współczesnych gier, które nigdy nie otrzymały należytego szacunku.
Remastery czynią te gry jeszcze lepszymi
Jak się teraz odpali takie oryginalne Save the World, to nie da się ukryć – tytuł ten troszkę trąci myszką. Pierwszy sezon wyglądał jak jakiś budżetowy projekt, ale przecież nim właśnie był. Wszakże to była pierwsza pełnoprawna gra nowego studia. Na szczęście remastery naprawdę sporo poprawiają w tym zakresie i praca Skunkape Games bez wątpienia jest odczuwalna. Wszystkie trzy sezony są ładniejsze, przystępniejsze gameplayowo (na konsolach gra się aż miło!), brzmią lepiej i zawierają smaczki dla największych zapaleńców serii.
Sprawdź też: Return to Monkey Island – recenzja gry. Tylko dla prawdziwych piratów!
Oczywiście, wszystkie te produkcje nie są idealne. Całość składa się z 16 odcinków rozłożonych na trzy sezony – a chyba w każdym serialu znajdą się gorsze momenty, prawda? Niektóre epizody, gdyby nie to, że są jakkolwiek istotne dla fabuły, po prostu radziłbym pominąć. Są pomyłki, zdarzają się odcinki, których scenariusz można było dopracować. Niemniej nic z tego, co te gry robią źle, nie jest aż tak poważnym przewinieniem, żeby zasłużyć na chłodne przyjęcie, jakiego doświadczyły. A wszystko, co robią dobrze, to na tyle znakomicie, że naprawdę uważam za uzasadnione użycie określenia „arcydzieło”.
Dlaczego musisz poznać serię Sam & Max?
Jeśli nie jesteś zaznajomiony z tą serią, jej główni bohaterowie to mierzący ponad 180 cm pies w garniturze i nadaktywny, przypominający królika stwór, którzy działają jako samozwańcza „Niezależna Policja”. Rozwiązują zagadki kryminalne, uzbrojeni są jedynie w niewzruszone poczucie sprawiedliwości i nieprzewidywalny, niemal jak gra w pinball, tok myślenia.
Duża część uroku serii wynika z jej surrealistycznego poczucia humoru i absurdalnego budowania świata. Piękne jest to, że gdy inni pisarze próbują naśladować Steve’a Purcella, często popełniają błędy. Najlepiej obrazują to mroczne czasy wczesnych lat 2000. Bycie losowym nie jest ani zabawne, ani wciągające. Coś jak Kung Fury sprawdza się jako 30-minutowy krótkometraż, ale rozciągnięcie tego do pełnometrażowego filmu byłoby torturą.
To, co czyni serię Sam & Max wyjątkowym, to fakt, że opiera się na dwóch bardzo sympatycznych, dobrze napisanych postaciach. Oraz na tym, że sprawy, które rozwiązują, choć absurdalne, są naprawdę intrygujące. Sprawienie, że sześciostopowy pies w za dużym garniturze jest zabawny, to proste zadanie. Ale zrobić tak, że ci na nim zależy? To już jest wyzwanie. A osiągnięcie obu tych rzeczy? To czysty geniusz.
Wiele scen zapada w pamięć na bardzo długo i to w sumie niezależnie od medium, jakie się wybierze. Spore wrażenie na mnie wywołała historia, gdzie na dwóch stronach, zamiast ciągłego dialogu, pojawia się cisza, gdy Sam zbiera z żalem prochy przyjaciela.
Mimo że później sytuacja prowadzi do jeszcze większych absurdów, bo Max przenosi swoją świadomość do jednego ze swoich palców i wznowiona zostaje ich zadziorna wymiana zdań, to jednak ten moment jest niesamowicie poruszający. Został przedstawiony z odpowiednim wyczuciem, dając mu przestrzeń i jakość pisarską potrzebną, aby wydawał się naturalną częścią historii, a nie tylko kolejnym tanim chwytem dramatycznym.
Potęga Telltale i ich podejścia do gier
Tego typu momenty świetnie są przedstawiane także w grach od Telltale. Zacznę od Save the World. Nie ukrywam, że pierwszy sezon uważam za najsłabszy z trzech odsłon. To częściowo tłumaczy, dlaczego tak niewielu graczy sięgnęło po kolejne gry. Mimo to jest ona o wiele lepsza, niż się ją ocenia.
W dużej mierze dlatego, że developerzy w tamtych czasach naprawdę dobrze radzili sobie z operowaniem ograniczonym budżetem. Ze względu na to, że narzędzie firmy ograniczało liczbę postaci drugoplanowych, twórcy zadbali o to, by powracające postacie były zabawne, sympatyczne i dobrze wykorzystywane. Podobnie, mimo że większość czasu spędzasz w tych samych kilku lokacjach, twórcy stosowali sprytne triki, by świat wydawał się większy niż jest w rzeczywistości.
Na przykład: piąty odcinek rozgrywa się w symulacji wirtualnej rzeczywistości, co pozwala im wykorzystać te same ulice miasta, po których chodziłeś już setki razy, ale w cyfrowym wydaniu. Ponieważ scenarzyści potrafią wycisnąć z tego pomysłu naprawdę wiele — z mnóstwem dowcipów i nowych mechanik zagadek wynikających z faktu, że jesteś w symulacji, gdzie wszystko jest możliwe — nie wydaje się to tanim chwytem.
Efekt? Save the World nie tylko zabiera nas w większe i zabawniejsze miejsca niż takie Hit the Road, ale także wydaje się bardziej przyziemne. Masz czas, aby poznać postacie, z którymi wchodzisz w interakcję, i poczuć zaangażowanie w ich historie. To nie jest po prostu pokaz slajdów z ciekawymi lokacjami zaludnionymi jednowymiarowymi postaciami, których nigdy więcej nie zobaczysz. Co więcej, w przeciwieństwie do Hit the Road, Save the World wprowadza nadrzędną fabułę o spisku związanego z kontrolą umysłu, za którym stoi jedna z najbardziej fascynujących i zabawnych postaci złoczyńców w historii gier przygodowych, bez żadnych wątpliwości.
Im dalej w las, tym więcej jakościowego absurdu
Mimo że „najgorszy”, to pierwszy sezon Sama i Maxa jest naprawdę solidny. Jednak drugi, czyli Beyond Time and Space jest jeszcze lepszy. Dzięki większemu budżetowi Telltale mogło pozwolić sobie na więcej lokacji. Jednocześnie zachowali przy tym tak ważne przyziemne podejście, trzymając się głównej obsady wprowadzonej w pierwszej grze. Jednocześnie wprowadzając wystarczająco nowych postaci, aby zachować świeżość i zainteresowanie.
Sprawdź też: Wielkość Disco Elysium – dlaczego tak kocham tę produkcję? – felieton pod pada.
Zabawny żart o Sybil i odciętej głowie pomnika Lincolna, umawiających się na randkę, przeradza się w genialny, ciągnący się wątek poboczny. Pomniejsze postacie z pierwszego odcinka sezonu pierwszego stają się kluczowymi elementami fabuły sezonu drugiego w zwrocie akcji godnym najlepszego M. Night Shyamalana (tego dobrego, nie ostatniego). Błahy powracający gag o mariachi śpiewających na przyjęciach urodzinowych przeradza się w prawdopodobnie najbardziej pomysłową fabułę podróży w czasie, jaką kiedykolwiek podjęła gra wideo. Może brzmieć to absurdalnie, ale działa. Częściowo dlatego, że wszystko jest świetnie napisane, ale też, bo poprzednia gra dała ci czas na to, byś naprawdę zainteresował się tymi postaciami i ich losami.
The Devil’s Playhouse to wisienka na torcie
Na końcu mamy trzeci sezon, czyli ogrywane przeze mnie niedawno The Devil’s Playhouse. To gra tak niedoceniona, tak ignorowana i zapomniana, że jej strona na Wikipedii nawet nie ma sekcji “Reception”. Czyli krótkiego opisu jak została odebrana przez graczy i media. To jedna wielka zbrodnia, ponieważ The Devil’s Playhouse to bez cienia wątpliwości najlepsza gra przygodowa typu point-and-click, w jaką kiedykolwiek grałem. Nie przesadzam – kocham ten tytuł.
Pod wieloma względami trzeci sezon odstaje od poprzedniczek. Małe biurowe kompleksy, które były punktem centralnym pierwszych dwóch odsłon, są w dużej mierze porzucone. Zamiast tego każdy odcinek rozgrywa się w zupełnie innych miejscach. Co więcej, wiele powracających postaci z serii nie pojawia się, chyba że w małych rolach w wielkim finale.
Gra rozszerza uniwersum w sposób, jakiego żadna z wcześniejszych ani późniejszych odsłon Sam & Max nie dokonała, biorąc pod uwagę niejasne wątki nadprzyrodzone, które zawsze przewijały się przez franczyzę, oraz sporadyczne żarty o zdolnościach parapsychicznych Maxa i przekształcając to wszystko we wciągającą i znakomicie zrealizowaną mitologię.
To przygoda większa i lepsza niż kiedykolwiek, ale jednocześnie wydaje się najbardziej emocjonalnie intymna. Skupia się na relacji między głównymi bohaterami i na tym, co mogłoby ich doprowadzić do granic wytrzymałości. Jej potężne, piękne zakończenie potrafi doprowadzić do uronienia łzy, a nawet kilku, jak nie kilkunastu. To zarówno list miłosny do starych filmów science fiction, jak i genialnie opowiedziana historia o ludzkiej naturze (o ironio w grze o Psie i króliku!).
Humor, który zestarzał sie znakomicie
Muszę zaznaczyć, że jeśli jarają Cię zagadki, które przepalają styki w mózgownicy, to mam złe wieści. Sam & Max to świetna seria, ale raczej nie zdarzy Ci się utknąć w niej na dłużej. Szczególnie że na prawie każdym kroku otrzymuje się jakieś podpowiedzi. Nie uważam, żeby to było coś złego, bo też tym sposobem więcej osób może cieszyć się tym tytułem.
W tym cyklu, choć jest on o detektywach, nie chodzi tak naprawdę o zagadki. To po prostu świetne historie z humorem, który świetnie się zestarzał. Poważnie! Najlepsze w tym jest to, że nie mowa tu o jakichś kontrowersyjnych żartach – dlatego tym bardziej Purcellowi należą się oklaski. Żeby zaserwować tak dobrze zakonserwowane śmieszki, co obecnie nie powinny nikogo urazić, to trzeba mieć ogromny talent. Gry Telltale jednak potrafią posiadać naprawdę pomysłowe łamigłówki. Jak na przykład odgrywanie sceny w sitcomie z przerwą na reklamy, odgrywanie „Opowieści wigilijnej” z samym Świętym Mikołajem.
Zagrajcie w Sama i Maxa – nie pożałujecie
Seria Sam & Max od nich są tym, czym powinny być tradycyjne przygodówki point-and-click, a czym tak rzadko bywają. Opowiadają poważne, wciągające historie, które jednocześnie potrafią rozśmieszyć do łez. Ich narracja wzbogaca zagadki i na odwrót. Nigdy nie są frustrujące ani zagmatwane. Choć czasem poświęcają poziom trudności na rzecz tej równowagi, to lepiej popełnić błąd po tej stronie. Owszem, popełniono kilka błędów po drodze, ale nie ma żadnego powodu, aby gry te były tak niedoceniane, jak są.
W gruncie rzeczy są po prostu czystą zabawą. Zabawną do grania, do oglądania, do przemyślenia. Czy to nie o to właśnie chodzi w grach? Czy może chodzi tylko o to, by z nadąsaniem próbować udowodnić, że jest się mądrzejszym od wszystkich innych? Poważnie – przekonajcie się na własną rękę i sięgnijcie po tę serię. Każdy epizod kosztuje około 80 zł, czyli “grosze” jak na dzisiejsze standardy. Jeśli tym tekstem przekonam do tego choć jedną osobę, to i tak będzie dla mnie ogromne zwycięstwo. Grajmy w Sama i Maxa, warto.