Rise of the Ronin – recenzja gry – Męczące, nudne i mało angażujące doświadczenie

UDOSTĘPNIJ

Rise of the Ronin to kolejna gra, która udowodniła mi jak bardzo jestem zmęczony produkcjami z otwartym światem. Jednym mapa z masą aktywności i znaczników zapewni pewnie niesamowitą zabawę na dziesiątki godzin. Jednakże dla mnie jest to rozwadnianie głównego wątku fabularnego.

Fabuła i bohaterowie

Rise of the Ronin to kolejna produkcja studia Team Ninja, które odpowiedzialne jest również za takie serie gier jak Dead or Alive, Ninja Gaiden czy Nioh. Jeśli mam być szczery, to nie grałem w żadne z wymienionych tytułów. Nie zniechęciło mnie to jednak od tego, aby zerknąć na ich najnowsze dzieło. Lubię próbować nowych rzeczy, a i okres Szogunatu, samurajów i roninów jest bardzo ciekawym, choć w ostatnich latach już dość oklepanym w popkulturze, tematem.

Sporo słyszałem o tym, że ludzie z Team Ninja położyli duży nacisk na to, aby wiernie odwzorować realia historyczne. Na tyle, na ile kojarzę historię, to wyszło im to całkiem dobrze. Całość rozgrywa się na przestrzeni wielu lat, w okresie kresu feudalnej Japonii podczas konfliktu pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami Szogunatu.

W Rise of the Ronin wcielamy się w jednego z Bliźniąt Miecza należących do organizacji Ukryte Ostrza. Pod koniec prologu rodzeństwo ma zostać rozdzielone, a my musimy wybrać, kim będziemy dalej grać. Sam wybór nie ma zbyt dużego znaczenia, jedynie określa jakiej płci będzie nasz bohater i jak będzie wyglądać. Tytuł ma bardzo rozbudowany kreator postaci, do którego nie jestem do końca przekonany. Wolałbym chyba w tego typu produkcji, tak mocno skupionej na historycznych realiach, żebyśmy dostali z góry narzuconego bohatera bądź bohaterkę. Zwyczajnie wybija mnie z immersji fakt, że mogę sobie stworzyć postać, która jest współcześnie wyglądającą alternatywką z kolorowymi włosami i świat na to nie reaguje. Tym bardziej, że postacie innych graczy mogą pojawiać się jako NPC u nas.

Rise of the Ronin | własny zrzut ekranu

Otwarty świat i masa znaczników

Ostatnimi czasy jestem zmęczony grami z otwartym światem. Uważam, że są one sztucznie i niepotrzebnie wydłużane. Niestety uważam, że mapa w Rise of the Ronin cierpi na wszystkie problemy otwartego świata, które mi uwierają.

Może i na początku produkcja robi dobre wrażenie, jednak z czasem, gdy pchamy fabułę do przodu, mapa zostaje zalana różnej maści znacznikami. To jest ten typ gry, w której wykonujemy misję z głównego wątku, odblokowujemy przedmiot i razem z nim kilka(naście) aktywności z nim związanych. Tak więc będziemy biegać od miejsca do miejsca i robić zdjęcia czy ratować koty. Te drugie ktoś sprytnie wymyślił, bo kto będzie tak bezduszny i nie uratuje kotka?

Do tego wszystkiego po całej okolicy swoje obozy rozbili bandyci, których możemy pokonać, aby mieszkańcy mogli ponownie się wprowadzić. Gdzieniegdzie poukrywane są skrzynie z kosztownościami. Dość często możemy spotkać też zbiegów – takich minibossów, którzy są bardziej wymagającymi przeciwnikami. Na swojej drodze napotkamy również Chramy – kapliczki, przy których nasza postać zdobędzie dodatkowy punkt umiejętności. Jest tego masa i jeszcze pewnie więcej, co moim zdaniem rozmywa główny wątek fabularny, który jest interesujący.

Ja wiem, że gry z otwartym światem rządzą się swoimi prawami i niektórym czyszczenie mapy będzie sprawiało frajdę. Ja też się często na tym łapałem, że zanim dobiegłem do rozpoczęcia misji, to zahaczyłem o kilka znaczników. Jednak nie dlatego, że chciałem, tylko pojawiło się coś na radarze, więc uznawałem, że podbiegnę, bo coś mnie jeszcze ominie. Trochę też tego wymaga ten tytuł, bo zdarzało się, że mój poziom był za niski, żeby ukończyć zadanie. Może przymknąłbym na to oko, gdyby te misje i aktywności poboczne były ciekawe – w większości niestety nie są. Są to bardzo powtarzalne i schematyczne wyzwania.

Ponadto do poruszania się po świecie dostajemy do dyspozycji wierzchowca, lotnię oraz linkę z hakiem, które przyspieszają przemieszczanie się z punktu A do punktu B. Odnoszę wrażenie, że to niestety najbardziej oklepane rozwiązania. Przez całą grę zastanawiałem się, na ile tacy samurajowie i ronini używali lotni do przelatywania między budynkami.

Rise of the Ronin wprowadza również mechanikę znaną z tytułów soulslike, czyli swego rodzaju ogniska (w tym przypadku akurat sztandary), które według mnie nie do końca spełniają swoją funkcję. Rozumiem, czemu służą w soulslike’ach – wprowadzają poczucie zagrożenia, gdyż tylko przy nich gra się zapisuje, możemy rozdysponować punkty doświadczenia, a gdy zginiemy, tracimy wszystko i musimy wrócić w miejsce naszego zgonu, żeby odzyskać wszystko. W Rise of the Ronin działają na podobnej zasadzie, tylko że nie mają sensu, bo jest ich bardzo dużo na mapie. Mamy również możliwość przeteleportowania się do nich, więc nie ma mowy o żadnym poczuciu zagrożenia, bo dostanie się do nich jest banalnie proste. Śmierć w tej grze nie ma takiej wagi jak w soulslike’ach, więc ta mechanika wydaje mi się wprowadzona bardzo na siłę.

Rise of the Ronin | własny zrzut ekranu

System walki, ekwipunek i umiejętności

Tym, co wyróżnia Rise of the Ronin i sprawia, że nie jest to dla mnie tylko kolejna gra z otwartym światem, jest system walki. Całość opiera się na różnych stylach walki i parowaniu ciosów. Tych pierwszych mamy do wyboru w grze kilka i gdy podbiegamy do oponenta, przy jego pasku zdrowia pojawia się strzałka skierowana w górę albo w dół. Sugerują one, czy aktualnie dobrany styl jest dobrze czy źle dopasowany do tego przeciwnika. Jest to szczególnie ciekawe, gdyż wrogowie mogą w trakcie potyczki zmienić swój styl, więc trzeba to kontrolować i być uważnym cały czas, aby nie przegrać starcia.

Parowanie to jednak inna sprawa. Trzeba być niesamowicie precyzyjnym, aby odbić każdy wyprowadzony cios i na koniec jeszcze skontrować. Szczerze, do końca gry nie udało mi się tego opanować do perfekcji i co jakiś czas obrywałem, co trochę frustrowało. W niektórych misjach na całe szczęście pomagają nam sojusznicy, nad którymi możemy przejąć kontrolę, gdy zginiemy lub nie posiadamy odpowiedniego stylu walki, a chcemy zdobyć przewagę. Dowiedziałem się również, że część misji można rozegrać online. Szczerze, to do momentu pisania recenzji nie miałem o tym pojęcia i nie rozumiem, jaki to ma sens w grze jednoosobowej.

Jak na grę w otwartym świecie przystało, nie może zabraknąć też masy przedmiotów do zbierania, czy to podczas podróży, czy z poległych oponentów. Od jakiegoś czasu już nie jara mnie zupełnie podnoszenie kolejnych śmieci, które mają jedną czy dwie więcej statystyk do broni lub innej zbroi. Serio, na pewnym etapie przestałem przeszukiwać okolicę, bo nie widziałem sensu w zawalaniu sobie ekwipunku niepotrzebnymi przedmiotami. Tym bardziej, że oręż, który otrzymywałem z zadań, zupełnie mi wystarczał.

Przechodząc do drzewka umiejętności, miałem wrażenie, że odpaliłem ponownie Wiedźmina 3. Możemy rozwinąć naszego ronina na kilka różnych sposobów – możemy wykupować umiejętności związane z władaniem mieczami albo bronią dystansową, ewentualnie iść bardziej w tworzenie materiałów leczniczych lub ,,olejów” na nasze strzały czy miecze. Pod tym względem rzeczywiście można się pobawić i znaleźć swój styl walki.

Sprawdź też: Lords of the Fallen (PS5) – recenzja gry – Ależ się tu się przyjemnie umiera

Rise of the Ronin | własny zrzut ekranu

Oprawa wizualna i ogólnie takie takie

Od zapowiedzi Rise of the Ronin można było słyszeć głosy, że tytuł nie prezentuje się zbyt dobrze. Ba! Wiele osób zarzucało twórcom, że ich produkcja wygląda jak coś, co mogłoby wyjść za czasów PS3. Dla mnie w grach jednak najważniejsza jest rozgrywka, a w dalszej kolejności zwracam uwagę na wizualia. Pewnie, fajnie jak gra wygląda świetnie, ale nie stawiałbym tego na pierwszym miejscu. Widzę w oprawie wizualnej Rise of the Ronin niedociągnięcia, szczególnie kontrast między faktyczną grą a przerywnikami filmowymi, które wyglądają zdecydowanie lepiej, jednak podczas zabawy nie zwracałem na ten aspekt szczególnej uwagi.

Do tego wszystkiego w grze jest masa aktywności, których praktycznie nie ruszałem. Z różnych względów. Odnoszę wrażenie, że twórcy mocno poszli w ilość, a niekoniecznie w jakość. Dla przykładu mamy możliwość pogłębiania więzi z naszymi towarzyszami. Tylko ja za bardzo nie widziałem w tym sensu. Coś tam sobie z nimi porozmawiałem, dałem prezent, ale po co to wszystko? Nie było to dla mnie za grosz angażujące. Podobnie miałem z pieskami i kotkami, które możemy wysyłać na różne misje, aby przynosiły nam przedmioty, ale z czasem zapominałem o tym, bo trzeba to robić z konkretnego miejsca. A też nie widziałem jakichś szczególnych efektów w tym działaniu.

Sprawdź też: Marvel’s Spider-Man 2 – recenzja gry – Razem uzdrowimy świat!

Rise of the Ronin | własny zrzut ekranu

Rise of the Ronin wywołuje u mnie mieszane uczucia

Dawno nie miałem tak mieszanych odczuć po ograniu jakiejś gry, jak po Rise of the Ronin. Gdyby odsunąć na bok system walki, to jest to kolejna do bólu powtarzalna produkcja z otwartym światem. Powiedziałbym, że jest to przede wszystkim bezpieczny tytuł, który nic nie wnosi nowego i tylko spełnia założenia gatunku. Czy każda gry musi być rewolucyjna? Niekoniecznie, ale trzeba się liczyć z tym, że nie będzie zapamiętana na długo. Zastanawiam się też, komu i dlaczego miałbym polecić ten tytuł.

Jeżeli ktoś chciałby ograć dobrą grę asasynopodobną z akcją osadzoną w Japonii, to uważam, że o wiele lepszym wyborem jest Ghost of Tsushima. O ile fabuła w Rise of the Ronin jest naprawdę przyjemna i można się czegoś ciekawego dowiedzieć o historii i świecie, tak przebrnięcie przez walkę dla wielu (w tym mnie) może być trudne.

Sprawdź też: Uncharted Legacy of Thieves Collection – recenzja gry – czasami przydaje się nadinterpretacja

Zalety

Fabuła
Realia historyczne
System walki
Można głaskać pieski i kotki!

Wady

Parowanie w trakcie walk jest mało intuicyjne
Otwarty świat z masą znaczników
Wizualie, jak na dzisiejsze standardy jest nienajlepiej
Mechaniki , które nie do końca współgrają ze światem – ogniska, lotnia czy linka z hakiem
Nieangażujące aktywności poboczne