MIEJSCE DLA KAŻDEGO GRACZA

Previous slide
Next slide

"John Constantine. Hellblazer, tom 1 - Znak cierpienia" – recenzja komiksu. Wróżąc z kart.

Po wielu latach nieobecności na polskim rynku, naczelny mag świata DC, John Constantine przeżywa obecnie swoisty renesans. Jeśli dobrze policzyłem, na półkach można znaleźć już osiem wypełnionych podłą magią wydań zbiorczych, po kilkaset stron każdy. Klasyki spod ręki Gartha Ennisa, Warrena Ellisa i Jamiego Delano idealnie wprowadzają czytelnika w ponury świat komiksowego mistycyzmu, a nieco inne jego oblicze przedstawia w swojej serii Brian Azzarello, trzymając fabułę bliżej metaforycznych demonów, które można odnaleźć w ludziach, niż tych z piekła rodem. Ofertę uzupełniają niedawno wydane Wzlot i upadek Toma Taylora i Znak cierpienia Simona Spurriera. Jak widać, reprezentacja tej postaci jest u nas naprawdę imponująca, ale w tym tekście pozwolę się skupić jedynie na ostatnim z wymienionych tytułów, czyli pierwszej odsłonie cyklu stworzonego w ramach coraz szerzej rozrastającego się Sandman Uniwersum.

I znowu te Księgi Magii...

Co wspólnego ma Constantine, mag powołany do życia przez samego Alana Moore’a, ze światem stworzonym przez Neila Gaimana, skoro postać ta pojawiła się zaledwie na krótki epizod w sandmanowych Preludiach i nokturnach? Jeśliby poświęcić temu kilka krótszych myśli, to nic. Pech jednak chciał, że autor Sandmana popełnił także inny komiks, gdzie londyński mag odgrywał już znacznie większą rolę, a mianowicie Księgi Magii (te oryginalne, z lat 90tych, nie te współcześnie pisane w ramach Uniwersum… wiem, poplątane). Tam John pomagał młodemu Timowi Hunterowi poznać arkana magii, co w przyszłości miało poskutkować tym, że młody zostanie najpotężniejszym czarodziejem w historii. Tyle Gaiman.

Księgi szybko doczekały się kontynuacji, przerodziły się w dłużej prowadzoną serię, powracały to tu, to tam, aby ostatecznie trafić pod sztandar Sandman Uniwersum, spisywane ręką Kat Howard (moje recenzje wizji Gaimana, jak i tej najnowszej, znajdziecie na portalu). Dlaczego w ogóle o tym wspominam? Otóż, jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy w trakcie lektury Znaku cierpienia, po zaledwie jednym zeszycie wstępu, trafiłem na strony… czternastego zeszytu Ksiąg Magii właśnie.

REKLAMA

Owszem, Constantine odgrywa w nim sporą rolę, po raz kolejny podejmując się próby wyprostowania losów młodego Huntera, ale ten zabieg wydawniczy mocno mnie wybił z rytmu. Szczególnie, że po czternastym zeszycie zupełnie innej serii, na nowo wracamy do sześciu zeszytów poświęconych Hellblazerowi. Niezły rollercoster, prawda? Ciekawa to decyzja, bowiem moje śledztwo wykazało, że ów zeszyt Ksiąg trafił w oryginale również do zbiorczego trzeciego tomu (którego jeszcze u nas na rynku nie ma)… Po cóż więc dublować treści i drobny wyrwany z kontekstu fragment wczepiać do innego tytułu? Czyżby tylko po, by udawać przed czytelnikiem, że owe Uniwersum to rzeczywiście płynnie przenikająca się narracja? Biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo te nowe Księgi odstają jakościowo od nowego Hellblazera, na miejscu wydawcy robiłbym wszystko, byleby te dwa tytuły nie były ze sobą kojarzone, ale co ja tam wiem…

Obłęd to jedyny stały element

Historia Johna Constantine’a pisanego przez Simona Spuriera zaczyna się w najlepszy możliwy sposób – od wywołanego przez magię końca świata, którym dyryguje nie kto inny, jak… dorosły Tim Hunter. Najwidoczniej udało mu się zostać najpotężniejszym czarodziejem w historii, ale jego kompas moralny pokierował go w niewłaściwą stronę. Gdy wszystko już zmierza ku otchłani, a John powoli żegna się z życiem, z opresji ratuje go podstarzały gość z bliznami na twarzy i upodobaniem do kaszkietów. Z tylko jemu znanych powodów, daje Constantine’owi jeszcze jedną szansę – ma ją wykorzystać, by stać się najlepszą wersją siebie. Kim ów człowiek jest i jakie są jego zamiary, czytelnik stopniowo dowiadywał się będzie wraz z postępami w fabule. Ja w tym miejscu milknę, bowiem jest to zagadka, której rozwiązanie warto odkrywać na własną rękę.

Warto zapoznać się z nową wersją Constantine’a, bowiem odnosi się ona do klasycznych historii, z niezwykle sugestywną brutalnością, pełną cynizmu wulgarnością, a to wszystko w ramach opowieści grozy, która nie wstydzi się szokować odbiorcy. Historie o londyńskim magu nigdy nie były skierowane do młodszego odbiorcy, tak też jest i w przypadku Znaku cierpienia. John wplątuje się w gangsterkie porachunki, które szybko doprowadzają go do nadnaturalej walki dobra ze złem (ponownie, idąc śladem Lucyfera Wattersa, przywoływana jest tu twórczość Williama Blake’a), z którą to będzie musiał sobie poradzić mają za towarzysza niedoli… opętany smartfon.

Druga mikropowieść, rozpisane na dwa zeszyty Z powrotem w formie, to największy koszmar Constantine’a, który staje się rzeczywistością. I nie ma to nic wspólnego z piekielnymi zastępami, przynajmniej nie w głównej osi fabuły. Oto bowiem z opresji ratuje go niejaki Tommy Willowtree, hipsterski szaman z elegancko przystrzyżoną brodą i stylowym kucykiem na szczycie głowy, który nie tylko para się magią żywiołów, jogą i wszystkim, co naturalne, ale nade wszystko jest największym fanem Johna. Ma też dla niego specjalną misję, przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez Strażników Skarbu Merlina… i jeśli wydaje się Wam, że wszystko to brzmi, jak parodia dotychczasowych losów Constantine’a, to nie jesteście w błędzie. Mimo wszystko, ta groteskowa historia również służy głównej narracji.

Najlepsza wersja siebie

Znak cierpienia wyróżnia się na tle całego Sandman Uniwersum nie tylko sprawnie prowadzoną narracją, ale nade wszystko oprawą graficzną. Za większość kadrów w tym tomie odpowiada Aaron Cambell i moim zdaniem jest to jeden z najlepiej rysowanych Hellblazerów na rynku. Kreska jest prowadzona nierówno, momentami przypominając szkice, bądź grafiki koncepcyjne, a to wszystko wzbogacone kontrastowmi kolorami nakładanymi przez Jordie Bellaire, mocno podbudowuje niepokojący klimat opowieści. Dwa hipsterskie numery rysował z kolei Matias Bergara i o ile po pierwszych kilku stronach miałem oczopląs, bowiem kreska absolutnie mi nie podeszła (w czym nie pomagały też akwarelowe kolorki roderm z bajek dla dzieci), tak totalnie działały w humorystycznym kontekście całości.

Nowa propozycja w sandmanowym Uniwersum to kolejne po Lucyferze bardzo pozytywne zaskoczenie i tytuł, który można w ciemno polecić fanom mistycznego zakątka wszechświata DC. Pomijając drobny epizod w postaci jednego mocno przeciętnego numeru Ksiąg Magii, całość trzyma wysoki poziom, odnosząc się do klasycznych historii z Johnem Constantinem, jednocześnie podejmując się próby dodania do tego mocno już zapisanego fikcyjnego życiorysu kilka atrakcyjnych stron. Z obu zadań twórcy wywiązali się wzorowo. Choć trudno mi w to uwierzyć, czekam na kolejne rozdanie. Mam wrażenie, że w przypadku londyńskiego maga, doczekamy się jeszcze kilku mocnych kart w talii.

Podziel się ze znajomymi:

Udostępniam
Udostępniam
Udostępniam

MIEJSCE DLA KAŻDEGO GRACZA

Previous slide
Next slide

"John Constantine. Hellblazer, tom 1 - Znak cierpienia" – recenzja komiksu. Wróżąc z kart.

Po wielu latach nieobecności na polskim rynku, naczelny mag świata DC, John Constantine przeżywa obecnie swoisty renesans. Jeśli dobrze policzyłem, na półkach można znaleźć już osiem wypełnionych podłą magią wydań zbiorczych, po kilkaset stron każdy. Klasyki spod ręki Gartha Ennisa, Warrena Ellisa i Jamiego Delano idealnie wprowadzają czytelnika w ponury świat komiksowego mistycyzmu, a nieco inne jego oblicze przedstawia w swojej serii Brian Azzarello, trzymając fabułę bliżej metaforycznych demonów, które można odnaleźć w ludziach, niż tych z piekła rodem. Ofertę uzupełniają niedawno wydane Wzlot i upadek Toma Taylora i Znak cierpienia Simona Spurriera. Jak widać, reprezentacja tej postaci jest u nas naprawdę imponująca, ale w tym tekście pozwolę się skupić jedynie na ostatnim z wymienionych tytułów, czyli pierwszej odsłonie cyklu stworzonego w ramach coraz szerzej rozrastającego się Sandman Uniwersum.

I znowu te Księgi Magii...

Co wspólnego ma Constantine, mag powołany do życia przez samego Alana Moore’a, ze światem stworzonym przez Neila Gaimana, skoro postać ta pojawiła się zaledwie na krótki epizod w sandmanowych Preludiach i nokturnach? Jeśliby poświęcić temu kilka krótszych myśli, to nic. Pech jednak chciał, że autor Sandmana popełnił także inny komiks, gdzie londyński mag odgrywał już znacznie większą rolę, a mianowicie Księgi Magii (te oryginalne, z lat 90tych, nie te współcześnie pisane w ramach Uniwersum… wiem, poplątane). Tam John pomagał młodemu Timowi Hunterowi poznać arkana magii, co w przyszłości miało poskutkować tym, że młody zostanie najpotężniejszym czarodziejem w historii. Tyle Gaiman.

Księgi szybko doczekały się kontynuacji, przerodziły się w dłużej prowadzoną serię, powracały to tu, to tam, aby ostatecznie trafić pod sztandar Sandman Uniwersum, spisywane ręką Kat Howard (moje recenzje wizji Gaimana, jak i tej najnowszej, znajdziecie na portalu). Dlaczego w ogóle o tym wspominam? Otóż, jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy w trakcie lektury Znaku cierpienia, po zaledwie jednym zeszycie wstępu, trafiłem na strony… czternastego zeszytu Ksiąg Magii właśnie.

Owszem, Constantine odgrywa w nim sporą rolę, po raz kolejny podejmując się próby wyprostowania losów młodego Huntera, ale ten zabieg wydawniczy mocno mnie wybił z rytmu. Szczególnie, że po czternastym zeszycie zupełnie innej serii, na nowo wracamy do sześciu zeszytów poświęconych Hellblazerowi. Niezły rollercoster, prawda? Ciekawa to decyzja, bowiem moje śledztwo wykazało, że ów zeszyt Ksiąg trafił w oryginale również do zbiorczego trzeciego tomu (którego jeszcze u nas na rynku nie ma)… Po cóż więc dublować treści i drobny wyrwany z kontekstu fragment wczepiać do innego tytułu? Czyżby tylko po, by udawać przed czytelnikiem, że owe Uniwersum to rzeczywiście płynnie przenikająca się narracja? Biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo te nowe Księgi odstają jakościowo od nowego Hellblazera, na miejscu wydawcy robiłbym wszystko, byleby te dwa tytuły nie były ze sobą kojarzone, ale co ja tam wiem…

Obłęd to jedyny stały element

Historia Johna Constantine’a pisanego przez Simona Spuriera zaczyna się w najlepszy możliwy sposób – od wywołanego przez magię końca świata, którym dyryguje nie kto inny, jak… dorosły Tim Hunter. Najwidoczniej udało mu się zostać najpotężniejszym czarodziejem w historii, ale jego kompas moralny pokierował go w niewłaściwą stronę. Gdy wszystko już zmierza ku otchłani, a John powoli żegna się z życiem, z opresji ratuje go podstarzały gość z bliznami na twarzy i upodobaniem do kaszkietów. Z tylko jemu znanych powodów, daje Constantine’owi jeszcze jedną szansę – ma ją wykorzystać, by stać się najlepszą wersją siebie. Kim ów człowiek jest i jakie są jego zamiary, czytelnik stopniowo dowiadywał się będzie wraz z postępami w fabule. Ja w tym miejscu milknę, bowiem jest to zagadka, której rozwiązanie warto odkrywać na własną rękę.

Warto zapoznać się z nową wersją Constantine’a, bowiem odnosi się ona do klasycznych historii, z niezwykle sugestywną brutalnością, pełną cynizmu wulgarnością, a to wszystko w ramach opowieści grozy, która nie wstydzi się szokować odbiorcy. Historie o londyńskim magu nigdy nie były skierowane do młodszego odbiorcy, tak też jest i w przypadku Znaku cierpienia. John wplątuje się w gangsterkie porachunki, które szybko doprowadzają go do nadnaturalej walki dobra ze złem (ponownie, idąc śladem Lucyfera Wattersa, przywoływana jest tu twórczość Williama Blake’a), z którą to będzie musiał sobie poradzić mają za towarzysza niedoli… opętany smartfon.

Druga mikropowieść, rozpisane na dwa zeszyty Z powrotem w formie, to największy koszmar Constantine’a, który staje się rzeczywistością. I nie ma to nic wspólnego z piekielnymi zastępami, przynajmniej nie w głównej osi fabuły. Oto bowiem z opresji ratuje go niejaki Tommy Willowtree, hipsterski szaman z elegancko przystrzyżoną brodą i stylowym kucykiem na szczycie głowy, który nie tylko para się magią żywiołów, jogą i wszystkim, co naturalne, ale nade wszystko jest największym fanem Johna. Ma też dla niego specjalną misję, przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez Strażników Skarbu Merlina… i jeśli wydaje się Wam, że wszystko to brzmi, jak parodia dotychczasowych losów Constantine’a, to nie jesteście w błędzie. Mimo wszystko, ta groteskowa historia również służy głównej narracji.

Najlepsza wersja siebie

Znak cierpienia wyróżnia się na tle całego Sandman Uniwersum nie tylko sprawnie prowadzoną narracją, ale nade wszystko oprawą graficzną. Za większość kadrów w tym tomie odpowiada Aaron Cambell i moim zdaniem jest to jeden z najlepiej rysowanych Hellblazerów na rynku. Kreska jest prowadzona nierówno, momentami przypominając szkice, bądź grafiki koncepcyjne, a to wszystko wzbogacone kontrastowmi kolorami nakładanymi przez Jordie Bellaire, mocno podbudowuje niepokojący klimat opowieści. Dwa hipsterskie numery rysował z kolei Matias Bergara i o ile po pierwszych kilku stronach miałem oczopląs, bowiem kreska absolutnie mi nie podeszła (w czym nie pomagały też akwarelowe kolorki roderm z bajek dla dzieci), tak totalnie działały w humorystycznym kontekście całości.

Nowa propozycja w sandmanowym Uniwersum to kolejne po Lucyferze bardzo pozytywne zaskoczenie i tytuł, który można w ciemno polecić fanom mistycznego zakątka wszechświata DC. Pomijając drobny epizod w postaci jednego mocno przeciętnego numeru Ksiąg Magii, całość trzyma wysoki poziom, odnosząc się do klasycznych historii z Johnem Constantinem, jednocześnie podejmując się próby dodania do tego mocno już zapisanego fikcyjnego życiorysu kilka atrakcyjnych stron. Z obu zadań twórcy wywiązali się wzorowo. Choć trudno mi w to uwierzyć, czekam na kolejne rozdanie. Mam wrażenie, że w przypadku londyńskiego maga, doczekamy się jeszcze kilku mocnych kart w talii.

Podziel się ze znajomymi:

Udostępniam
Udostępniam
Udostępniam

O NAS:

GraPodPada.pl to miejsce, gdzie przy jednym stole siedzą konsolowcy, pecetowcy, komiksiarze, serialomaniacy i filmomaniacy. Tworzymy społeczność dla wyjadaczy, jak i niedzielnych graczy, czytaczy i oglądaczy. Jesteśmy tutaj po to, aby podzielić się z Tobą naszymi przemyśleniami, ale również, aby pokazać Ci, że każda opinia ma znaczenie, a wszyscy patrzymy na współczesną popkulturę kompletnie inaczej. Zostań z nami i przekonaj się, że grapodpada.pl to miejsce dla każdego gracza.

Masz Pytania? Skontaktuj się z nami: kontakt@grapodpada.pl 

OBSERWUJ NAS

UDOSTĘPNIJ
UDOSTĘPNIJ

O NAS:

GraPodPada.pl to miejsce, gdzie przy jednym stole siedzą konsolowcy, pecetowcy, komiksiarze, serialomaniacy i filmomaniacy. Tworzymy społeczność dla wyjadaczy, jak i niedzielnych graczy, czytaczy i oglądaczy. Jesteśmy tutaj po to, aby podzielić się z Tobą naszymi przemyśleniami, ale również, aby pokazać Ci, że każda opinia ma znaczenie, a wszyscy patrzymy na współczesną popkulturę kompletnie inaczej. Zostań z nami i przekonaj się, że grapodpada.pl to miejsce dla każdego gracza.

Masz Pytania? Skontaktuj się z nami: kontakt@grapodpada.pl 

OBSERWUJ NAS

UDOSTĘPNIJ
UDOSTĘPNIJ