O grze Cyberpunk 2077 słyszał zapewne każdy, a to wszystko za sprawą głośnej premiery, której motywem przewodnim była tona błędów i niedociągnięć. Czytając recenzje, niejednokrotnie wstrzymywałam się z wizytą w Night City — wolałam poczekać na lepsze czasy i aktualizacje. W końcu przemogłam się i w maju tego roku po raz pierwszy trafiłam na ulicę neonowego miasta. Grało się świetnie, fabuła urzekła mnie niesamowicie, a oprawa wizualna tylko dodawała klimatu do całokształtu, choć mimo wszystko uliczki wydawały się dość puste. Niemniej po ukończeniu historii, czułam ogromną pustkę w serduszku.
Jednak przykre uczucie nie trwało długo, bowiem z końcem września ukazał się długo wyczekiwany dodatek Phantom Liberty. Przyznam, że cieszyłam się jak dziecko, odliczając dni do premiery, a apetyt na kolejną dobrą opowieść tylko rósł. Miałam spore oczekiwania co do powrotu do Night City, a wbrew pozorom poprzeczka została postawiona dość wysoko. Czy było warto? Zapraszam do recenzji!
Czas odwiedzić Dogtown
Phantom Liberty zabiera nas do nowej dzielnicy o nazwie Dogtown. Można powiedzieć, że jest to coś w rodzaju państwa-miasta — tam wszystko rządzi się swoimi prawami. Władzę sprawuje niejaki Kurt Hansen — były pułkownik NUSA. Jedni mają go za terrorystę, inni za gangstera, a jeszcze inni za bezdusznego człowieka. Jak to w świecie Cyberpunka bywa — każdy ma swoich zwolenników oraz wrogów. W pierwszym zadaniu V dostaje jasne polecenie — przekraść się do Dogtown z misją ratunkową. W pierwszej chwili sprawa wydaje się banalna, lecz po czasie widzimy, że niekoniecznie. Bramy są silnie strzeżone przez strażników, a militarne wieżyczki bacznie obserwują każdy ruch w oczekiwaniu na atak.
Dobra, ale w co takiego wplątał się V? Tutaj nie chcę za wiele zdradzać — powiem tylko tyle, że nasz bohater jak zwykle ma „szczęście” i sprawa jest wysokiego kalibru. Od samego początku fabuła serwuje nam ostrą jazdę bez trzymanki i co ciekawe — wcale nie zwalnia.
Podczas naszej przygody poznamy nowe twarze, które są równie charyzmatyczne, jak w przypadku podstawowej wersji gry oraz odnowimy stare kontakty z dobrze znanymi osobowościami. Ciekawy mix, który dodaje satysfakcji.
Sprawdź też: PayDay 3 — recenzja gry. Skok na kasę. Dosłownie
Jest szaro i ponuro
Dogtown to miejsce, którego jeszcze w Night City nie widzieliśmy. Pełno tu poniszczonych budynków, jak i wiaduktów, dymu po wybuchach oraz wojska na ulicach. Całość jest ukazana depresyjnie do takiego stopnia, że miałam wrażenie, jakbym przemierzała postapokaliptyczne miasteczko. Daje to genialny klimat, dzięki czemu fabuła idealnie współgra z otoczeniem. Wiadomo, nie jest to ogromny obszar, ale mimo wszystko przyjemnie zobaczyć i doświadczyć czegoś nowego. Standardowo tak jak to było w innych dzielnicach, mamy możliwość odblokowania szybkiej podróży, realizowania kontraktów oraz wykonywania zadań pobocznych — pod tym względem nic się nie zmieniło.
Jeśli chodzi o wcześniej wspomniane kontrakty, to w końcu aż chce się je robić. Nie są tak monotonne, jak w przypadku podstawki, że trzeba gdzieś pojechać i załatwić na życzenie klienta daną sprawę. Tutaj jest to znacznie bardziej rozbudowane pod kątem jednorazowych historii, ponieważ w każdym przypadku jesteśmy świadkami moralnych dylematów, które wyjaśniają nam dany cel. Już nie trzeba przekopywać się przez dziesiątki SMS-ów, które niejednokrotnie zawierały ścianę tekstu.
Jakościowo wypada całkiem nieźle
Wraz z premierą dodatku Phantom Liberty ukazał się również bezpłatny update 2.0 dla PlayStation 5, Xbox Series X|S oraz PC, który znacznie ulepszył i usprawnił działanie gry. Mało tego, wprowadził również zupełnie nowe drzewko umiejętności, które znacznie różni się od poprzedniego (głównie przez perki) oraz możliwość tak zwanego „zrywu”, który urozmaica walki z przeciwnikami. Jest to nic innego jak szybki unik.
Czy jest lepiej? Zdecydowanie. System policyjny w końcu działa jak należy, jest znacznie mniej błędów, a płynność rozgrywki aż tak nie kłuje w oczy. Mimo wszystko bugi czy inne glicze nadal się zdarzają, ale nie są aż tak uciążliwe jak wcześniej. Co do płynności — jest postęp, ale nadal można napotkać spadki klatek, zwłaszcza w dużych lokacjach.
Podczas swojego pierwszego przejścia Cyberpunk 2077 nie spotkałam się z dużą ilością błędów. Owszem, były, ale mimo tego grało się przyzwoicie i przyjemnie. W przypadku przygody z Phantom Liberty napotkałam trzy irytujące rzeczy, które, nie będę ukrywać, napsuły mi krwi. Jeden z nich pojawił się w wątku głównym podczas eskortowania sojusznika. Moim zadaniem było eliminować z wieżyczki przeciwników tak, aby chronić swojego człowieka. Wszystko szło jak po maśle, aż do momentu pojawienia się dronów, które musiałam unieszkodliwić. W pewnym momencie obudowa jednej z maszyn wylądowała zaraz przed moim celownikiem, co bardzo uniemożliwiało wykonywanie zadania. Nie powiem, troszkę się we mnie zagotowało, bo byłam przekonana, że właśnie kilka godzin gry przepadło. Cóż, pomogło nagminne ładowanie pocisków w przeszkadzający element, które spowodowały, że przeszkoda spadła. Niby nic, ale jednak miałam strach w oczach.
Drugi błąd wystąpił w zadaniu pobocznym — V miał dostać się do pewnego pomieszczenia. Nie udało mu się. Dlaczego? Ponieważ ogromna blacha blokowała wejście. Tutaj już dałam sobie spokój i zajęłam się czymś innym.
Trzecim incydentem było… wyłączenie się gry i eksponacja komunikatu, że coś się wysypało — można powiedzieć, że to taki chleb powszedni dla Cyberpunk 2077. Niemniej jednak to był mój jeden jedyny raz, kiedy produkcja „wypłaszczyła”.
Mimo drobnych niedogodności, które w mniejszym lub większym stopniu się zdarzają, jest dobrze i po wielu aktualizacjach można z przyjemnością cieszyć się grą.
Sprawdź też: Bloodstained: Ritual of the Night — recenzja gry — Spooky scary… demonic cats?
To były trudne wybory
Tak jak wcześniej wspomniałam — poprzeczka została postawiona wysoko, jeśli chodzi o wątek fabularny i nie będę ukrywać, że trochę obawiałam się o spadek formy. Po godzinie spędzonej z dodatkiem już wiedziałam, że nie było takiej potrzeby. Historia trzyma poziom od początku do końca, za co należą się ukłony w stronę CD Projekt RED. Niejednokrotnie będzie Wam dane podejmować moralnie trudne wybory, które z pewnością spowodują myśli „a mogłem/am inaczej”. Za to pokochałam Cyberpunk 2077 i za to pokochałam Phantom Liberty.
Co ciekawe, mniej więcej w połowie gry przychodzi moment, w którym zależnie od podjętej decyzji toczy się dalsza opowieść. Jednym słowem — są dwie możliwości ukończenia rozgrywki, co zachęca odbiorcę do ponownego podejścia, który będzie zupełnie inny.
Jest jednak małe „ale”
Pomimo świetnej zabawy, jest jednak małe „ale”, które powoduje u mnie mieszane uczucia. Gdzieś tam w trakcie gry (nie będę zdradzać gdzie) otrzymujemy lekki motyw horroru połączonego ze skradanką, gdzie naszym zdaniem jest nie dać się złapać. Z jednej strony super — otrzymujemy powiew świeżości i coś, czego wcześniej nie było w Night City, ale z drugiej… bywało to frustrujące i stresujące. Do samej sekwencji miałam ponad 10 podejść, ponieważ za każdym razem jeden drobny błąd kosztował mnie życie. Miałam wrażenie, jakby całość była mało intuicyjna, co przyczyniało się do niepowodzeń. Dodatkowo też przyznam, że nie jestem fanką skradanek. Mimo to dobrze, że w razie czego pod ręką są autozapisy, które w takich chwilach są na wagę złota.
Babciu, to jest bardzo dobre!
Dogtown wciągnęło mnie na dobre, a fabuła wzbudziła szalenie skrajne emocje. Rzadko kiedy mocno przeżywam losy bohaterów w jakiejkolwiek grze, ale Phantom Liberty czy też Cyberpunk 2077 wycisnął ze mnie dosłownie wszystko. Pojawiły się łzy, pojawiła się radość, były momenty irytacji i smutku… Jeden wielki rollercoaster, który wymaglował mnie na wszystkie możliwe sposoby. Zdecydowanie opłacało się czekać.
Zagrajcie, bo uwierzcie mi, że dla takiej historii naprawdę warto!
Sprawdź też: Assassin’s Creed Mirage – recenzja gry. Wyczekiwany powrót do korzeni