Śmierć rodzica i próba pogodzenia się z nią to nie tylko smutny, ale i ciężki temat. Tym bardziej, kiedy wraz z nią dziecko musi przejąć obowiązki ojca czy matki. Właśnie w takiej sytuacji znalazł się główny bohater produkcji. Czy uda mu się pogodzić z nową rzeczywistością i udźwignąć ciężar roli szamana? Tego, drogi czytelniku, dowiesz się z poniższej recenzji Tales of Kenzera: ZAU.
Gdzie jedna historia się kończy…
Sam początek fabuły Tales of Kenzera: ZAU był dla mnie dużym zaskoczeniem. Otóż okazuje się, że całość jest powieścią czytaną przez chłopca o imieniu Zuberi. Została ona napisana przez jego umierającego ojca, który chciał zostawić mu coś co pomoże mu w żałobie. Rozpoczyna się ona w momencie, gdy Zau, początkujący szaman będący również protagonistą gry, wyzywa boga śmierci Kalungę. Młodzieniec żąda, aby ten zwrócił mu jego ojca, w zamian godząc się na pewną przysługę. Będzie musiał odbyć podróż po krainie w celu odnalezienia trzech potężnych istot, które odmówiły Żniwiarzowi pójścia z nim w zaświaty.
Sprawdź także: Helldivers 2 – Recenzja- Zachłyśnij się Demokracją!
Historia jest najsilniejszą stroną produkcji. Przedstawia w bardzo przystępny sposób tematykę utraty bliskiej osoby i uczuć, jakie jej towarzyszą, zarówno pokazując różne sposoby radzenia sobie z tą okolicznością. Bardzo spodobała mi się również chemia między Zau a Kalungą, operująca na dynamice uczeń-mistrz. Bóg śmierci zdaje się nie tylko przeprowadzać chłopca przez żałobę, ale również wprowadzać go w pewnym sensie w dorosłość, niezależność.
…tam zaczyna się druga
ales of Kenzera jest metroidvanią osadzoną w bajecznym, Afrykańskim świecie (momentami Afro-futurystycznym), pełnym kolorów i plemiennych akcentów. Osobiście bardzo lubię, kiedy akcja toczy się gdzieś na egzotycznym kontynencie, więc była to dla mnie karta przetargowa do zapoznania się z produkcją. Rozgrywka jest bardzo prosta i przyjemna, a zwłaszcza poruszanie się po świecie za pomocą elementów platformowych. Zau wraz z postępem fabuły ma okazję odwiedzić szamańskie kapliczki, które poza nowymi umiejętnościami do pokonywania przeszkód czy walki jak i zapoznać się z historią poprzednika władającego tymi mocami. Ta ostatnia część zwłaszcza przypadła mi do gustu, jest to bardzo fajny sposób na rozbudowanie świata gry jak i szansa na opowiedzenie ciekawej pobocznej historii. Przemierzając świat, natkniemy się również na takie elementy jak drzewa, w których wnętrzu możemy usiąść i medytować wraz z Kalungą nad rzeczami, które jak dotąd się wydarzyły jak również echa poszerzające fabułę. Do naszej dyspozycji oddane zostały również wyzwania w postaci toru przeszkód i areny, na której zmierzymy się z falami przeciwników. Ukończenie którejś z prób obdarza nas dodatkowym segmentem duszy, ozdobami czy miejscem na umieszczenie ich. Drobiazgi mają różne właściwości, a wyekwipować je można na specjalnych stanowiskach rozstawionych po mapie.
System walki wygląda całkiem standardowo. Ciekawym elementem jest wprowadzenie dwóch różnych stylów walki, między którymi musimy się zmieniać – wręcz i na odległość. Sama transformacja jest bardzo płynna i możemy ją wykonać nawet podczas wykonywania combo czy innej akcji, co w grze określono jako taniec szamana. Czerwona maska jest wojownikiem walczącym w zwarciu za pomocą dwóch włóczni, a niebieska czerpie moc z księżyca, co pozwala na strzelanie pociskami energii. Wraz ze zdobywaniem doświadczenia możemy odblokować takie usprawnienia jak możliwość wcześniejszego przeładowania czy dodatkowy cios na końcu kombinacji. Dostępne są również umiejętności specjalne, których użyć możemy po naładowaniu wcześniej wspomnianego paska duszy, wypełniającego się podczas zadawania obrażeń. Wybrać trzeba jednak mądrze, ponieważ ten sam wskaźnik odpowiada za leczenie głównego bohatera. Choć z początku angażująca, po czasie walka staje się nieco nużąca, tym bardziej że dostęp do leczenia mamy praktycznie non stop.
Sprawdź także: Stellar Blade – recenzja gry. Wszystko o Ewie.
Ścieżka szamana
Oprawa audiowizualna stoi na bardzo wysokim poziomie. Graficznie produkcja cieszy oko żywymi kolorami i bujnymi krajobrazami, a w tle przygrywa nam plemienna muzyka z nutą tajemniczości. Nawet design przeciwników, choć jest ich mała różnorodność, jest bardzo klimatyczny. Twarze humanoidalnych wrogów przypominają słynne afrykańskie maski, będące jednym z najważniejszych elementów kulturowych. Zaraz po fabule jest to druga najmocniejsza strona tytułu, dołożono wszelkich starań aby wszystko spinało się w jedną, spójną całość. Nie ma ani jednego elementu, który odstawałby od reszty.
Zerknij tutaj! : Outcast: A New Beginning – recenzja gry – sequel po latach
Szkoda jedynie, że kładąc duży nacisk na historię i grafikę zaniedbano nieco walki z bossami. Problem leży w ilości, jako że jest ich zaledwie 4. Niektóre segmenty z przeszkodami zostały też mocno przesadzone. Przy końcu gry, natrafiłem na sekcję ciasnych, zygzakowatych tuneli wypychanych kolcami i z lawą, która przez nie płynęła. Żeby przedostać się na dół, trzeba było wykorzystać kostkę znajdująca się nieopodal. Zginąłem ponad 30 razy, a końcowo zrobiłem to bez owego klocka, starannie manewrując postacią podczas opadania. Ktokolwiek był za to odpowiedzialny, niech się smaży.
Życie toczy się dalej
Tales of Kenzera: ZAU jest bardzo ciekawym tytułem. Jest to prawdopodobnie pierwszy raz, kiedy spotykam się z metroidvanią która na pierwszym miejscu stawia historię, a nie rozgrywkę. Nie każdemu z was może to przypaść do gustu, więc warto mieć to na uwadze przymierzając się do kupna gry. Osobiście bawiłem się świetnie i mam nadzieję, że nie jest to ostatni raz, kiedy słyszymy znajomy głos Bayeka z Assassin’s Creed. Z resztą to właśnie Abubakar Salim był odpowiedzialny za produkcję. Tak, specjalnie zwlekałem z tą informacją. Przyjdźcie więc i zobaczcie, jak to jest kroczyć ścieżką szamanów. Miłej rozgrywki, kochani.