Prince of Persia jest marką, o której słyszał zapewne każdy, nawet nie siedząc w świecie gier cyfrowych. Większość odsłon była dobrze przyjmowana, a sam Książę uchodzi za postać znaną i lubianą. Niestety poszedł on na dziesięcioletnią przerwę i dopiero teraz powrócił w blasku glorii… Ale czy na pewno? Jak wypada Prince of Persia: Zaginiona korona?
Dzięki uprzejmości Ubisoft Polska miałam okazję zapoznać się z Prince of Persia: Zaginiona korona na PlayStation 5, niemal dwa tygodnie przed premierą zaplanowaną na 18 stycznia. Firma, zgodnie z przyjętą ostatnio praktyką, za sprawą nowej odsłony chce powrócić do korzeni cyklu, przynajmniej na papierze (ostatnio taki zabieg zastosowano przy okazji Assassin’s Creed Mirage), serwując produkcje zgoła odmienną od tego, co pamiętamy z Duszy wojownika czy Dwóch tronów. Samą grę przygotowało studio Ubisoft Montpellier, odpowiedzialne za najnowsze odsłony Raymana.
Główna zmiana dotyczy protagonisty – w Zaginionej koronie Książę Persji, a właściwie Ghassan (po raz pierwszy poznaliśmy jego imię), nie gra tutaj pierwszych skrzypiec. Fabuła skupia się na jednym ze Nieśmiertelnych (elitarna drużyna wojowników zajmująca się ochroną perskiego królestwa) imieniem Sargon. Zaczynamy grę od prologu, w którym śledzimy poczynania naszego bohatera i jego kolegów z ekipy. Następnie dowiadujemy się, że Ghassan został uprowadzony. Sargon wyrusza więc śladem porywaczy, a odnalezienie młodego księcia staje się pretekstem do eksplorowania świata przygotowanego przez deweloperów.
Oprawa na duży plus, a bossowie to prawdziwe wyzwanie
Gdy zapowiedziano nowego Prince of Persia, najwięcej emocji wśród graczy wywołały dwie rzeczy, a mianowicie zmiana koloru skóry głównego bohatera, jak i dobór kierunku artystycznego. I o ile nie miałam zastrzeżeń co do pierwszej kwestii (byleby tylko fabuła się kleiła), tak moje obawy budziła oprawa wizualna nowego PoP-a. Niemniej po ograniu kilku pierwszych godzin, doszłam do wniosku, że bardziej realistyczna kreska byłaby w przypadku tej gry mniej czytelna. To produkcja dynamiczna i żeby przetrwać stawiane przed nami wyznania, musimy wykazać się nadzwyczajną kreatywnością i błyskawicznie reagować na to, co się dzieje na ekranie. Każdą decyzję należy podjąć w ułamku sekundy, a każdorazowe zawahanie się może nas poczęstować pięknym napisem GAME OVER. I właśnie z tego względu deweloperzy zdecydowali się na taką oprawę, która nie przeszkadza, a do tego jest czytelna. Widać, że doświadczenie nabyte w trakcie produkcji Raymana zaprocentowało! Na duży plus zaliczam również przerywniki filmowe (czy to w czasie eksploracji, czy walki z bossem), które momentami przypominały mi sceny żywcem wyjęte z Dragon Balla czy Demon Slayer – szczególnie gdy protagonista albo przeciwnik rzucał zaklęcie, albo przygotowywał się do wymierzenia ciosu.
Sprawdź też: Avatar: Frontiers of Pandora – recenzja gry. Dla mnie to Far Cry Smerfy Edition
Oczywiście mamy do czynienia z rasową platformówką, która pozwala poruszać się tylko w osiach X i Y. Walki jest naprawdę dużo, a im dalej, tym gra serwuje nam coraz mocniejszych przeciwników. Wręcz na późniejszych etapach zaczynają się mieszać, atakując nas zarówno z ziemi, jak i z powietrza. Sami bossowie stają się coraz potężniejsi, zahaczając swoimi umiejętnościami o tych ze soulslike’ów. Tak więc grindowanie postaci jest tutaj ważnym elementem – najważniejsze, aby pamiętać o ulepszaniu swoich broni.
I o ile na początku wystarczyło wciskanie jednego guzika, tak później niezbędne staje się używanie bloków, uników, wślizgów i magicznych (wręcz boskich) zdolności Sargona, których uczymy się wraz z fabularnym postępem. Do dyspozycji dostajemy także łuk, a ten może nam posłużyć do walki na dystans. Jeżeli czujecie się tym przytłoczeni, zawsze można skorzystać z areny, gdzie jeden z kompanów, Artaban, uczy nas poszczególnych technik walki. Tak więc graczom, którzy uwielbiają rozbudowany system walki, bardzo polecam Zaginioną koronę.
Uważaj na pada! Czyli sekcja zręcznościowa
Czas trochę pomarudzić. Sekcja zręcznościowa stanowi największe wyzwanie w tej grze. Sargon potrafi wznieść się na wyżyny popisów akrobatycznych, gdy my będziemy zgrzytać zębami (proszę nie rzucać padem!). O ile na początku zagadki są przyjemne, tak później gra wymusza na nas korzystanie ze wszystkich umiejętności jednocześnie. Do tego często będziemy sięgać po łuk. I jak wspomniałam, liczy się każda sekunda – wszystko należy zrobić precyzyjne i w ekspresowym tempie. To nie wszystko! Dochodzą do tego jeszcze zadania „na czas”, które nie tylko wymagają od nas zręczności, ale przede wszystkim logicznego myślenia. Jeżeli więc ktoś nastawiał się na spokojne eksplorowanie świata i okazjonalne tłuczenie się z przeciwnikami – to szybko odbije się od Zaginionej korony. To tytuł przygotowany z myślą o graczach, którzy urodzili się z padem w ręce i potrafią błyskawicznie reagować na to, co się dzieje na ekranie.
Sprawdź też: The Crew Motorfest – recenzja. Witajcie na Hawajach!
Do tego dochodzą mechaniki prosto ze soulslike’ów. Jeżeli zginiecie, a na ekranie pojawi się wam napis GAME OVER, to zostaniecie przeniesieni do mistycznego drzewa Wak-Wak, które pełni funkcję ognisk. Tam zapisujecie grę, odzyskujecie siły witalne, uzupełniacie flaszki z życiodajnym płynem czy zmieniacie amulety, które dają wam dodatkowe perki. Oczywiście gdy skorzystacie z drzewka, wszyscy przeciwnicy na powrót zrespawnują się wam na mapie i cała zabawa zaczyna się od nowa… Samych checkpointów jest całkiem sporo, o ile uda nam się je odnaleźć. Natomiast w przypadku śmierci gdzieś w świecie przeniesiecie się do ostatnio używanego drzewka. Gra oferuje dodatkowo szybkie podróże, ale te trzeba samodzielnie odblokować i jest ich mniej, niż samych drzewek. A sama gra nie pokazuje nam paluszkiem, jak mamy przedostać się w dane miejsce – należy się tam samodzielnie udać, niekiedy metodą prób i błędów (po drodze jednak można kupować części mapy). Należy liczyć się także z backtrackingiem, bo nie wszystko mamy od razu podane na tacy.
Muszę jednak oddać Ubisoftowi, że pomyślał również o niedzielnych graczach. W opcjach znajdziecie możliwość przełączania poziomu trudności i możecie zrobić to w każdym momencie gry. Ponadto możecie ustawić grę „pod siebie”, to znaczy zmniejszyć obrażenia zadawane przez przeciwników czy pomijanie większości etapów zręcznościowych. Wówczas gra staje się o wiele przyjemniejsza! Jeżeli więc chcecie zagrać w Zaginioną koronę, ale obawiacie się mechanik wprost z gier soulslike, to dzięki tej możliwości będziecie mogli na spokojnie eksplorować sobie ten świat.
Prince of Persia o jakiego prosiliśmy?
Czy Prince of Persia: Zaginiona korona jest skierowane do starych wyjadaczy tej marki? Niekoniecznie, wręcz Ubisoft stworzył grę dla graczy, którzy nigdy nie mieli do czynienia z Prince of Persia. Do tego dochodzą wszelkie ułatwienia względem rozgrywki, dzięki której staje się ona naprawdę przyjemna. Na koniec mogłabym się jeszcze przyczepić do fabuły, która jest naprawdę infantylna, ale w platformówkach nie o nią przecież chodzi. Prawda? A jeżeli wciąż nie jesteście pewni, to Ubisoft udostępnił demo do sprawdzenia, które polecam sprawdzić przed zakupem.
Sprawdź też: Assassin’s Creed Mirage – recenzja gry. Wyczekiwany powrót do korzeni
Osobiście nie kupiłabym tej gry na premierę – raczej poczekałabym na promocję, bo przeszłam ją w mniej niż 20 godzin (samą główną fabułę), więc mam wrażenie, że cena nie jest adekwatna do produktu. Zapewne, gdybym chciała znaleźć każdą znajdźkę i zrobić wszystkie zadania poboczne, ten czas wydłużyłby mi się o kolejne 20 godzin. Najpewniej jeszcze wrócę do tej gry (po finale jest możliwość swobodnej eksploracji) i zmierzę się z pobocznymi przeciwnikami, a także poszukam kolejnych ukrytych sekretów. Mimo wszystko ta gra jest naprawdę przyjemna, chociaż niekiedy stanowi wyzwanie, czyli tak jak lubię najbardziej.