Wiedźmin: Zmora Wilka jest spin-offem, opowiadającym o losach młodego Vesemira, mistrzu cechu Wilka, wybitnym szermierzu i nauczycielu Geralta. Po raz pierwszy mieliśmy okazję zetknąć się z animacją, osadzoną w wiedźmińskim świecie. Jak sprawdziła się ta konwencja w przypadku uniwersum, wykreowanym przez Andrzeja Sapkowskiego?
Na wstępie warto zaznaczyć, że do seansu byłem nastawiony bardzo pozytywnie. Od jakiegoś czasu cierpię na głód audiowizualnej narracji związanej z przygodami Geralta, a ciągłe przerwy w produkcji drugiego sezonu Wiedźmina tylko pogłębiały skurcze żołądka, pragnącego w końcu dostać coś nowego. Zatarte Wspomnienia, które napisał Bartosz Sztybor, skutecznie niwelowały zapędy wygłodniałego organu, ale nie wypełniały jego powierzchni. Z pomocą miała przyjść Zmora Wilka, w zamyśle stająca się kluczykiem, skutecznie odryglowującym zamki w dość mglistej biografii Vesemira. Czy tak się stało?
Coś się… Coś się popsuło...
Pierwszą kwestią, na którą warto się pochylić, jest krótkość Zmory. Półtorej godziny, jak zresztą wykazał efekt końcowy, to zdecydowanie za krótko, aby rozwinąć wątki, zawarte w głównej fabule. Mamy tutaj w końcu młodość Vesemira, wątek Tetry, szczującej króla Dagreada (swoją drogą, bezpośredniego przodka Ciri) i ludność Kaedwen przeciwko wiedźminom, Kitsu, będącą kartą przetargową zwykłych ludzi w sprawie tworzenia w Kaer Morhen hybryd potworów. Nie zapominajmy o Filavandrelu, badającym zaginięcia elfich dzieci w Ard Carraigh, no i oczywiście romans, rozciągający się na prawie siedem dekad. Ciężko jest skupić się na interakcjach między bohaterami, kiedy nasz główny protagonista rzuca kolejnym one-linerem, komentującym poczynania kompanki, mającym dać nam poczucie, że my te postacie znamy. Nie, nie znamy. Zmora Wilka zdecydowanie lepiej działałaby jako 10-odcinkowy serial. Wtedy jeden epizod, załóżmy 30-minutowy, w całości poświęcony na dzieciństwo Vesemira, nie rozwalałby kolejnej, najprawdopodobniej już piątej próby widza, aby procesem immersji wejść do przedstawionego w filmie świata. Całość jest chaotyczna i naprawdę trudno jest zakotwiczyć nasz wzrok i zainteresowanie na jednym wątku, kiedy z tyłu głowy wiemy, że równocześnie ciągnie się ich jeszcze kilka, nie do końca jasnych.
Po drugie, bardzo nie lubię, kiedy stara mi się usprawiedliwić każde możliwe zło. To w sumie jest mój największy problem, związany ze zmianą pewnych szczegółów w „sapkowskim” lore. Atak na Kaer Morhen jest w Zmorze Wilka usprawiedliwiony. Całą narrację prowadzi się w bardzo niebezpiecznym kierunku, w którym tłumaczy się widzom, że pogromy, dokonane na lokację szkoły wilka, były w pełni zasłużone. Nie kładzie się tutaj nacisku na wątek, tak często zaznaczany na kartach opowiadań czy pięcioksięgu, że nienawiść jest ślepa, podsycona uprzedzeniami i zwykle prowadzi do tragicznych wydarzeń. Nie, w narracji netflixowej produkcji animowanej wiedźminów nie da się lubić i każdy ich kolejny czyn nas skutecznie do tego zniechęca. Rozumiem, że bawidamkowy wizerunek Vesemira ma sens, szczególnie że (o czym przypomniał mi Mistycyzm Popkulturowy), najstarszy przedstawiciel cechu Wilka flirtował z Triss na kartach Krwi Elfów w znanym zapewne nam wszystkim, boomerskim stylu. Nie zmienia to faktu, że stajemy się antypatyczni w stosunku do wszystkich mieszkańców legendarnej twierdzy (oprócz kilku dzieciaków, o których Netflix nie zapomniał na tyle, że stara się za wszelką cenę wbić widzom do głowy, że tak, patrz oglądający człowieku, to jest Geralt, Eskel i Lambert, tak bardzo ich lubisz! Patrz, a teraz nawet Geralt został nazwany po imieniu! Dzięki, wcale się nie domyślamy po kolejnej poszlace).
Pozytywnego, coś pozytywnego, to nie jest łatwe...
Mógłbym jeszcze narzekać na chaotyczność scen walki, szczególnie finałowej (a jeszcze bardziej szczegółowo to tej „powietrznej”) czy o nieco przeszkadzającym braku lekkości animacji z jednocyfrową liczbą klatek na sekundę (ja wiem, że to nie musi być płynne, spokojnie, ale momentami było to doprowadzone do skrajności), ale napiszę coś pozytywnego. Muzyka rewelacyjnie oddaje klimat wiedźmińskiego uniwersum i nie odstaje od ścieżek dźwiękowych z gier czy najlepszych motywów serialowych. Oglądałem Zmorę w wersji oryginalnej, a tam dubbing sprawdził się naprawdę świetnie. Aktorzy sprawili, że zerojedynkowe postacie zyskiwały nieco głębi, a to było w tym filmie bardzo trudne do zrealizowania.
Podsumowując, dla mnie Zmora Wilka to równie nieudany eksperyment, co Kitsu. Tak jak ona, film tworzy wokół siebie iluzję stylowej, świetnej wizualnie i starannie dopracowanej produkcji. Niestety, gdy zetkniemy się z nią bliżej, staje się drobną lisicą, puszczającą do nas oko i uciekającą w siną dal, tak jak z naszej głowy szybko znikną fabularne szczegóły czy istotniejsze sceny z historii Vesemira i ataku na Kaer Morhen.