Marvels to 33 film Marvel Cinematic Universe, a od jakiegoś czasu bardziej Multiverse. To sequel przygód Captain Marvel, a jednocześnie mikro-event z aż trzema równoznacznymi bohaterkami tegoż uniwersum. Jednak czy jest to produkcja godna naszej uwagi?
Trzy bohaterki
Odniesienie do trójkąta nie jest tutaj wspomniane bez powodu. Każda z trzech bohaterek jest w tej historii ważna. Pytanie, czy każda ma aż tak dużą rolę oraz aż tak duży wpływ na przebieg wydarzeń. Na papierze trójka bohaterek dostaje mniej więcej podobną ilość czasu ekranowego, jednak w praktyce to Carol Danvers aka Captain Marvel przyjmuje rolę liderki tej żeńskiej grupy. Monica Rambeau i Kamala Khan są dla niej tylko tłem, które i tak wypada lepiej, niż grająca dwoma minami na krzyż Brie Larson. Historia zbudowana jest na relacjach między postaciami, z których każda wywiera jakiś wpływ na pozostałe.
W ogóle zacznijmy od tego, że podchodząc do seansu Marvels, aby w pełni czerpać radość z tego tworu, powinniście sięgnąć wpierw po seriale WandaVision oraz Ms. Marvel. To w nich poznacie Monice oraz Kamalę. Twórcy Marvels niby na samym początku rzucają zajawki o tym, kim są te bohaterki, tak jakby spodziewali się, że widzicie je pierwszy raz na oczy. Jednak moim zdaniem taki zabieg to pójście po łebkach. I tutaj leży pies pogrzebany. MCU już jakiś czas temu dotarło do momentu, w którym bez znajomości danego serialu, widz może poczuć się zagubiony, co przekłada się na odbiór danego filmu. I znowu, na papierze Kevin Feige fajnie to sobie wymyślił, jednak w praktyce nie działa to tak dobrze, jak powinno.
To kto tu jest w końcu dobry?
Punktem wyjścia fabuły Marvels są wydarzenia z pierwszej części przygód Carol Danvers. Tam, za sprawą unicestwienia Supreme Intelligence, z którym połączone są wszystkie istoty rasy Kree, doszło praktycznie do zagłady ich rodzimej planety. Sytuację tę stara się odkręcić niejaka Dar-Benn, liderka wspomnianej wcześniej rasy, która za punkt honoru stawia sobie uratowanie planety i przywrócenie chwały swojej rasie.
Problem w tym, że jako antagonistka całego widowiska, jest to jednocześnie postać do bólu nijaka. Z jednej strony jestem w stanie zrozumieć jej punkt widzenia, nawet odczuwać nutkę zrozumienia, jednak z drugiej strony brak jej, chociażby ułamka charyzmy i polotu. Doprowadza to do absurdalnej sytuacji, gdzie jeszcze podczas trwania seansu istnieje duże prawdopodobieństwo, że zapomnicie, jak się nazywa, o co jej w ogóle chodzi i czemu jest taka zła. Ja tak miałem z tą postacią, a podczas pisania tej recenzji musiałem sięgnąć po pomoc wujka Google, żeby przypomniał mi, jak na nią wołają. Taka sytuacja jest moim zdaniem niedopuszczalna, aby uznać postać za odpowiednio dobrze napisaną.
Niby kolorowo, ale jednak…
Nie byłbym sobą, gdybym nie odniósł się krótko do warstwy audiowizualnej. Marvels to kolejna produkcja, która cierpi na niedopracowane efekty specjalne. Mam szczerą nadzieję, że włodarze Marvel Studios pójdą po rozum do głowy i zaczną stawiać jakość, nad ilość. Nie wystarczy nawrzucać masy kolorów do większości scen, żeby wizualia danej produkcji raptownie stały się atrakcyjne dla oka.
Odnośnie warstwy dźwiękowej/muzycznej, to mogę napisać tylko tyle, że jest. W pamięci nie utkwiła mi dosłownie żadna melodia ścieżki dźwiękowej ani żaden utwór komercyjny użyty w tej produkcji. Jakaś znana piosenka leciała podczas bodajże najciekawszej sceny w filmie – tej z kotkami, jednak za Chiny ludowe nie jestem w stanie nawet przypomnieć sobie jej tytułu, a tym bardziej zanucić. Jest naprawdę bardzo średnio. W tym momencie przypomnijcie sobie, chociażby filmy Gunna, które pieściły uszy całą masą wpadających weń kawałków.
Sprawdź też: Strażnicy Galaktyki Vol. 3 – recenzja filmu. Emocje, na które nie jesteście gotowi.
To w końcu gónwo, czy jednak może być?
Czytając to, co napisałem powyżej, być może pomyślicie sobie, że Marvels to musi być jakaś straszna kaszana. Jednak absurd sytuacji tkwi w tym, że wcale nie jest mi jakoś blisko do totalnego hejtowania tej produkcji. Co więcej, kilka scen, potyczek czy żartów naprawdę uważam za udane. Jednakże bledną one na tle reszty, która jest najzwyczajniej w świecie nijaka. Te kilka elementów, które się udały, to moim zdaniem zdecydowanie za mało, żebym mógł uznać seans Marvels za pociągający.
Jest to kolejny bardzo przeciętny film, jaki dostaliśmy w czasach post-endgame’owych. Na dobrą sprawę oprócz trzeciej części Strażników Galaktyki i dwóch sezonów Lokiego, to reszta MCU wypchana jest do bólu średnimi, co najwyżej niezłymi produkcjami, a czasem wręcz fatalnymi, gdzie na ich tle Marvels plasuje się jakoś pośrodku tłumu. Po produkcji gromko zapowiadanej na super przygody aż trzech superbohaterek spodziewałem się zdecydowanie czegoś lepszego.
Sprawdź też: Witajcie w Westview. „WandaVision” – recenzja serialu