Wydawałoby się, że w dzisiejszym natłoku produkcji pewne uniwersalne schematy fabularne wyczerpują się i zaczynają nudzić odbiorców. Okazuje się jednak, że z odrobiną oryginalnych pomysłów i mechanik oraz szczyptą zapożyczeń da się stworzyć coś pociągającego. Atlas Fallen to moim zdaniem odważny krok w stronę zaskoczenia graczy czymś nowym. Czy warto sprawdzić ten tytuł? O tym przekonacie się w poniższej recenzji.
Nowe doświadczenie dla twórców
Atlas Fallen to najnowsza produkcja od studia Deck13 Interactive, twórców serii The Surge oraz jednocześnie współtwórców Lords of the Fallen. Jak widać bardzo dobrze wychodziło im wcześniej tworzenie soulslike’owych tytułów, jednakże tym razem zdecydowali się oni pójść w totalnie inną stronę, tworząc grę akcji z elementami RPG. Wydawcą gry została natomiast firma Focus Entertaiment, która w swoim portfolio posiada takie dzieła jak GreedFall, Snowrunner czy A Plague Tale: Requiem.
Nienawidzę piasku. Jest szorstki i drażniący. Wszędzie się wciska
Akcja gry toczy się w tytułowej kranie o nazwie Atlas, która w wyniku działania złego bóstwa została w dużej części zasypana piaskiem. Dzieła zniszczenia dopełnili ludzie, a zwłaszcza Cesarzowa Tysiąca Lat oraz kasta kapłanów, którzy zmuszali bezimiennych robotników do wydobywania esencji, minerału zapewniającego wieczność Thelosowi (czyli wcześniej wspomnianemu złemu bogowi). Skutkiem są wszechobecne dziury w skałach, które zaburzyły niegdyś piękne krajobrazy. Podróż naszego awatara będzie prowadzić głównie przez prawie bezkresne pustynie, choć czasem zdarzy nam się zahaczyć o tętniące życiem oazy, zielone zagajniki, a nawet zejść pod ziemię. Tam jednak piasek jest równie wszechobecnym elementem, co na powierzchni.
Wszystko to o czym wspominałem zostało zawarte na czterech mapach. Jednak nie obawiajcie się monotonni – mimo wielu elementów wspólnych. Co jeszcze ważne, wypełnione są one różnymi aktywnościami, od śledzenia zwierząt zaczynając, przez totemy pieczętujące (czyli najczęściej zręcznościowe wyzwania), na niszczeniu posągów Thelosa kończąc. W najwyższych punktach mapy napotykamy także na punkty widokowe, które niczym w serii Assassin’s Creed odkrywają przed nami kolejne punkty na mapie, a po przełączeniu trybu wskazują również położenie ukrytych skarbów. Niestety nie możemy ich oznaczyć z tego poziomu, możemy to uczynić tylko ‘na oko’ po przejściu do zakładki z mapą.
Sprawdź też: Zaufaj… tylko mocy – recenzja Star Wars Jedi: Survivor
Nadchodzi wybraniec…
Wśród piaskowych wydm poruszają się karawany wiozące esencję do stolicy. Nie miałyby one racji bytu gdyby nie bezimienni – ludzie, którzy nie mają prawa używać własnych imion, a ich miana to po prostu wykonywane zawody. W jednej z nich porusza się nasz bohater (lub bohaterka), którego aparycję możemy spersonalizować przed zanurzeniem się we właściwą rozgrywkę. Wraz z towarzyszami stawia się on Morrathowi, kapitanowi, który nadzoruje ich karawanę, przez co zostaje wysłany na pustkowie w pogoni za złodziejem. Podczas eksploracji znajduje on magiczną rękawicę, która po pewnych perypetiach pozostaje na jego ręce, stając się jedną z głównych osi fabuły. Tym bardziej że artekfakt jest schronieniem Nyalla, niebieskiego jegomościa, który odtąd nam towarzyszy.
Jako że mamy do czynienia z grą akcji, z drobnymi tylko elementami RPG to po fabule i zadaniach niestety nie można oczekiwać za dużo. Ich lwia część polega na zebraniu określonej ilości przedmiotów, zabiciu potworów czy porozmawianiu z odpowiednim NPC. Również dialogi nie należą do tych górnolotnych, gdyż często nasze wybory to dwie parafrazy tego samego zdania. Nie można tu także liczyć na jakiekolwiek konsekwencje wyborów, gdyż fabuła jest bardzo liniowa
Gdzieś to już widziałem…
Ciekawym posunięciem ze strony twórców było postawienie na głównego bohatera jako anonimową, bezimienną personę. Wraz ze sporą możliwością personalizacji awatara pozwala to graczom na wczucie się w postać, którą kierują. Na początku swojej drogi jest on (lub ona) względnie słaby i często pogardzany przez napotkanych ludzi, jednakże z każdą nabytą umiejętnością i sytuacją, w której udzielił nieznajomym pomocy, nawet w odległych zakątkach Atlasu tubylcy słyszą o Dzierżącym Rękawicę. Wraz z uwięzionym w niej Nyallem (który zdecydowanie przypomina przedstawiciela ludu Na’vi z Avatara) odnajduje on rozsiane po świecie kowadła, stanowiące swego rodzaju punkty kontrolne umożliwiające zapis stanu gry. Bez nich nie udałoby się również niczego ulepszyć. Po odkryciu każdego kolejnego obiektu tego typu otrzymujemy chwilę na uspokojenie oddechu, a niebieski jegomość odzyskuje kolejny fragment pamięci. Wraz z postępem w fabule magiczny artefakt może zyskać kolejne ulepszenia, które pozwalają na bardziej skomplikowane akrobacje w powietrzu (zaczynamy od jednego, a kończymy na trzech), unoszenie obiektów z piasku, czy niszczenie świecących przedmiotów. Do odblokowania każdego z nich potrzebujemy Część, którą otrzymujemy podczas zadań głównych oraz 3 Odłamki, rozsiane po mapie. Na szczęście z pomocą przychodzi Nyall. Użycza on swoich zmysłów, dzięki czemu lokalizacje przedmiotów, widoczne są jako słupy światła na niebie. Warto również wspomnieć o tym, że nie uświadczymy w tym tytule wierzchowców, pozwalających na szybkie przemieszczanie się, lecz tę funkcję pełnić będzie rękawica, umożliwiająca szybkie surfowanie po piasku.
Odłamki i inne kamienie nieskończoności
Choć chwilę po zdobyciu rękawicy na pewien czas trafia ona w inne ręce, to po krótkim czasie wraca ona już na stałe do nas. Choć od startu fabuły minęło już kilkanaście lub kilkadziesiąt minut, to dopiero w tym momencie zaczyna się właściwa zabawa, gdy otrzymujemy dostęp do skrywanego potencjału posiadanego artefaktu. Przede wszystkim pozwala ona na walkę przy użyciu przywołanych piaskowych broni: pięści, topora oraz bicza, który podejrzanie mocno przypomina ostrza pewnego Spartanina. Każda z nich wyróżnia się inną statystyką, topór zadaje największe obrażenia, pięści atakują najszybciej, a bicz ma największy zasięg oraz współczynnik generowania impetu. Otóż oprócz paska wizualizującego poziom zdrowia bohatera na ekranie jest również drugi, który napełnia się podczas zadawania obrażeń przeciwnikom lub udanego parowania ich ataków. Po dotarciu do jednego z trzech progów pozwala on na zadanie adwersarzom ogromnych obrażeń. Czy podobne rozwiązanie widziałem w innej produkcji? Bardzo możliwe.
Sama rękawica i bronie nie wystarczą jednak, aby przeżyć w świecie, w którym za każdą wydmą kryją się niebezpieczeństwa. Dlatego nasz bohater nosi również pancerz. Właściwie to klika, bo kolejne otrzymuje jako nagrody za wykonanie zadań lub sięga do swojej sakiewki i nabywa u napotkanych kupców. Warto zaznaczyć, że w grze istnieją dwie waluty: trybuty, które znajdujemy w skrzyniach lub też otrzymujemy za sprzedane artefakty oraz pył esencji, który stanowi odpowiednik punktów doświadczenia, gdyż nagradzani nim jesteśmy po pokonaniu wrogów lub ukończeniu zadania. Tej pierwszej nie zabraknie nam prawie nigdy, natomiast druga będzie znikać tak szybko jak tylko ją zdobędziemy. Jest ona bowiem potrzebna do wielu spraw: odblokowywania slotów w rękawicy, ulepszania kamieni czy ponoszenia poziomu pancerza. Za ostatnią z czynności otrzymujemy dodatkowo punkty atutów, które inwestujemy z kolei w mały doping, ułatwiający rozrywkę. Mi szczególnie przypadło do gustu udogodnienie, które podczas eksploracji podpowiada, czy w pobliżu znajduje się skrzynia ze skarbami, choć w wersji na PC, niestety trudno wykorzystać jej pełny potencjał.
Sprawdź też: Everspace 2 – recenzja gry. Epicka strzelanina kosmiczna, która wciąga na długie godziny.
Hordy identycznych demonów
Na swojej drodze bohater napotyka hordy demonów, które różnią się zdolnościami, szablonami ataków, a także wielkością. Niestety w tym aspekcie twórcy mocno poszli po linii najmniejszego oporu, więc niektóre gatunki są podobne do siebie. Po kilku godzinach grania nikt nas już nie zaskoczy. Co więcej, często zdarza się, że ogromny potwór, który w jednej lokacji jest najsilniejszym bossem, lub dodatkowym wyzwaniem, w kolejnej jest już powszechnym przeciwnikiem średniego poziomu. Na szczęście gra ratuje się ciekawą mechaniką, gdyż organizmy wrogów średniego i dużego kalibru podzielone są na części, które posiadają własną pulę zdrowia. Tak więc skupiając się na początku potyczki np. na nogach, możemy nieco ułatwić sobie dalszą walkę. Czasem może się również okazać, że danego odnóża czy ogona nie musimy wcale atakować, wtedy jest ona na miniaturze wypełniona piaskowym kolorem. Warto też dodać, że w przypadku niektórych demonów walka toczy się przede wszystkim w powietrzu, dlatego warto bliżej zaznajomić się z posiadanym orężem i możliwymi kombinacjami ciosów. Może się również zdarzyć, że podczas przedłużającej się walki w przestworzach wpadnie nam osiągnięcie za spędzenie za jednym razem 60 sekund w powietrzu (mi się udało prawie na samym starcie).
Gra przeciętna, ale rozrywka wyborna
Atlas Fallen jest tytułem ze średniej półki jakościowej. Mimo ciekawego podejścia do mechanik i przedstawionej historii gra kuleje na poziomie dialogów, detali graficznych i różnorodności przeciwników. System walki jest świetny, jednak trudno oprzeć się nudzie, gdy podczas eksploracji po raz setny napotykamy tych samych wrogów. Dodatkowo wersja na PC wydaje się być prawie niezmienionym portem z konsoli, przez co zdarzają się powiadomienia, że podczas poszukiwania skarbów pomogą nam wibracje kontrolera. Tyle że przeciętny posiadacz komputera stacjonarnego czy laptopa nie jest w posiadaniu konsolowych gadżetów. To, co przykuło moją uwagę to miejscami niedopracowana polska wersja językowa, która mi osobiście utrudniła rozwiązanie zagadki słownej. Mimo tych wszystkich wad uważam jednak, że warto zagrać w Atlas Fallen, chociażby dla samej przyjemności z naparzania w klawisze myszki podczas walki z hordami przeciwników. Mnie tytuł tak bardzo przypadł do gustu, że niewątpliwie trafi na półkę gier, które ukończyłem w 100 %.
Sprawdź też: God of War Ragnarok – recenzja gry. Najważniejsza jest rodzina.