Assassin’s Creed IV: Black Flag to najlepszy i najgorszy Assassin’s Creed jaki powstał.

UDOSTĘPNIJ

Assassin’s Creed IV: Black Flag to kolejna (niby czwarta, ale nie wierzcie w numerację. Po tej części sam Ubisoft się pogubił i już przestali dodawać numerki do tytułów) odsłona serii o skrytobójczych asasynach. Ta podróż w czasie dała mi sporo do myślenia w kwestii tego, w jakiej kondycji jest aktualnie jedna z najpopularniejszych marek Ubisoftu.

Nostalgiczna podróż w czasie

Piękne to były czasy, gdy zagrywałem się w pierwsze odsłony Assassin’s Creed. Toż to już będzie z osiem lat. Pierwsze części były dobre, bo… były pierwszymi, w które zagrałem. Patrząc z perspektywy czasu, to w najnowszych odsłonach rozgrywka wygląda tak samo, więc pewnie jakbym wskoczył teraz, to również bawiłbym się nie najgorzej.

Problemem serii o skrytobójcach jest jednak ich powtarzalność – nieważne, którą odsłonę uruchomisz, zawsze jest to ta sama gra, tylko osadzona w innych realiach czasowych i kulturowych. Czy to źle? Co kto lubi. Dla mnie osobiście jest to bardzo leniwe podejście i nie przemawia, to do mnie. Przełamaniem tego schematu miała okazać się czwarta część, której akcja przenosiła nas na Karaiby. Mieliśmy się wcielić w pirata Edwarda Kenwaya (dziadka Connora z Assassin’s Creed 3), który dowodzi swoją załogą. Wszystko brzmiało znakomicie, jednak jak w rzeczywistości wypadło?

Assassin’s Creed IV: Black Flag

Powiedzmy sobie szczerze – Ubisoft wziął jedyną mechanikę z trzeciej odsłony serii, która podobała się graczom i zbudował dookoła niej całą grę – dowodzenie statkiem. O, jaki ten Ubisoft wspaniały, o jaki ten Ubisoft dobry. Tyle, że to wciąż ten sam asasyn.

Ileż ta gra by zyskała, gdyby olano wszystkie niepasujące do pirackiego świata asasyńskie mechaniki. Umówmy się, nijak pasują do siebie potyczki na morzach, abordaże, polowanie na zwierzęta morskie i wspinanie się po budynkach, skakanie po dachach czy skrytobójcze akcje. Gdzie takie rzeczy na morzu? Patrząc na to, jak podobne do siebie są gry studia Ubisoft, stworzenie zupełnie nowej marki byłoby ze strony deweloperów świetnym posunięciem. A tak, czekamy już 10 lat na grę o piratach od Ubisoftu i nie możemy się doczekać…

Aktywności związane z piractwem były naprawdę dobrze wykonane – pływanie statkiem i atakowanie wroga dawało ogromną frajdę. Dodatkowo mogliśmy zbierać surowce i rozbudowywać naszą łajbę – Kawkę – o nowe armaty, wzmocniony kadłub czy taran oraz rekrutować nowych członków załogi, którzy śpiewali szanty podczas morskich przygód!

Assassin’s Creed IV: Black Flag

Ląd na horyzoncie, kapitanie!

Jest dużo przesłanek ku temu, że Czarna bandera mogła być całkowicie osobnym tytułem, a ostatecznie została podpięta pod serię o asasynach, bo łatwiej sprzedać ludziom coś, co już dobrze znają niż zupełnie nową markę.

Pamiętam, jak czytałem wpisy zdenerwowanych fanów, którzy dowiedzieli się, że w tej części nie sterujemy nawet rodowitym asasynem! Edward Kenway po prostu kradnie strój zabitego członka zakonu i podaje się za niego.

Główna fabuła skupia się na poszukiwaniu legendarnego Obserwatorium, pozwalającego przyglądać się poczynaniom każdej osoby na Ziemi. Chciwy pirat tym samym wplątuje się w odwieczny konflikt między Templariuszami i Asasynami, który potem w grze i tak schodzi na drugi plan, więc wiecie… najwidoczniej nikogo w procesie tworzenia nie było to aż tak istotne, a bardziej doklejone na ślinę.

Podobnie jak w poprzednich odsłonach z cyklu twórcy wpletli w opowieść autentyczne wydarzenia i osoby między innymi Annę Bonny, Charlesa Vane’a czy Czarnobrodego. Ten ostatni w sumie pojawia się tylko na chwilę, ale odhaczony jest, więc można odpalać CSa.

Assassin’s Creed IV: Black Flag

Ogromny plus należy się natomiast twórcom za to, że możemy dowolnie eksplorować duże otwarte morze, wyskoczyć ze statku w dowolnym momencie i zwiedzać każdą małą wysepkę. Nie było to takie oczywiste, ponieważ w trójce pływanie statykiem było jedynie dodatkową minigierką. Nie zabraknie jednak pewnych „ale”. Jak doskonale wiemy – otwarty świat to też spore możliwości wypełnienia go różnego rodzaju zadaniami, aktywnościami pobocznymi oraz znajdźkami. Ten przeklęty grind, żeby ulepszyć maksymalnie statek bardzo mi w tej produkcji przeszkadzał. Gdyby nie to, może zdecydowałbym się wbić platynę na PS3 (w sumie jeszcze był multiplayer… przeklęte trofki multi…)

Samo pływanie po morzu sprawiało niesamowitą przyjemność w tamtych czasach – wielkie otwarte wody zapraszały graczy do sprawdzenia, co się na nich kryje. Czuć było potęgę statków – widząc statek na horyzoncie od razy wiedziałeś, czy warto się na niego skusić, czy lepiej odpłynąć w innym kierunku. Same bitwy morskie, choć proste na poziomie mechaniki, sprawiały ogromną radość i czuć było, że z każdym złupionym statkiem (i powrotem do portu, żeby sprzedać dobra i kupić ulepszenie) jesteśmy coraz potężniejsi. Ostatecznym wyzwaniem były legendarne statki, które potrafiły dać w kość.

Assassin’s Creed IV: Black Flag

Wątek współczesny – widzisz mnie?

A no i w Zakonie Asasynów 4: Czarna bandera mamy przecież wątek współczesny, o którym prawie zapomniałem (jak widać Ubisoft też, patrząc na kolejne odsłony). Myślę, że o tym, jak bardzo po macoszemu został potraktowany ten wątek, może świadczyć fakt, że nawet nie pamiętam imienia tego współczesnego bohatera. Dodatkowo po wyjściu z Animusa siedzibę Abstergo zwiedzamy z perspektywy pierwszej osoby, co jest bardzo dziwnym zabiegiem, gdyż resztę gry obserwujemy zza pleców postaci. Ciężko się w tę historię w ogóle w wczuć, zrozumieć co się dzieje i po co w ogóle to wszystko. W dwójce miało jakiś sens wychodzenie z Animusa, a tutaj znów – wygląda jak doklejone na szybko.

A mogło być tak dobrze…

Czwarta odsłona serii gier o asasynach, to bardzo dziwna produkcja – z jednej strony to dobra gra o piratach, z drugiej zaś beznadziejny Assassin’s Creed. Mechaniki znane do tej pory nijak nie pasują do pirackiego klimatu i morskich potyczek. Fabuły jest tyle, żeby mieć jakiś pretekst do eksplorowania głębokiego i szerokiego morza, ale w ostatecznym rozrachunku nie ma ona dużego znaczenia.

Jednocześnie można się przy tej części dobrze bawić. Sam jako fan piratów spędziłem naprawdę kilkadziesiąt przyjemnych godzin na statku łupiąc przy tym kolejnych nieszczęśników i ograbiając ich ze wszystkich kosztowności.

Szkoda, że Ubisoft postanowił połączyć te dwa pomysły w jeden, zamiast stworzyć coś nowego (z oryginalnością nie przesadzajmy) i mieć w portfolio kolejną markę, którą można doić bez końca.

W ogóle kończąc mój wywód przypomniałem sobie, że w tej grze przecież był multiplayer, ale nikt w niego nie grał za bardzo kilka miesięcy po premierze, więc nie wypowiem się o nim, bo nawet nie spróbowałem.