Nawet najlepsze gry cyfrowe nie mają szczęścia na srebrnym ekranie. W większości wychodzą bardzo średnio, albo w ogóle lepiej o nich zapomnieć. Jednak sytuacja z The Last of Us już od samego dawała nam nadzieje na udaną produkcję serialową – znane nazwiska, dbałość o szczegóły i drobiazgowe przywiązane do wydarzeń z gry. Jak wszystko ostatecznie? Zapraszam do recenzji okiem gracza.
Serialowe The Last of Us od początku budziło wiele emocji. Za sterami projektów stanął sam Neil Druckmann, czyli twórca gamingowego pierwowzoru, a wspierał go Craig Mazin, odpowiedzialny za serialowy Czarnobyl. Poprzeczka została więc zawieszona bardzo wysoko, a jak ostatecznie wyszło? To, co uderza już od pierwszego odcinka, to mnogość nawiązań do samej gry. Nie mówimy tylko o lokacjach, drobnych detalach, ale także scenach żywcem wyjętych z The Last of Us od Naughty Dog. Ileż razy aż miałam ochotę krzyknąć „pamiętam to!” i od razu w zakamarkach pamięci szukałam, co za chwilę się stanie.
Początek przyjemnego fan serwisu
Kolejną fenomenalną decyzją było obsadzenie w głównych rolach Pedro Pascala (Joel) i Belli Ramsey (Ellie). Co prawda część fanów mocno kręciła i dalej kręci nosami, że nie przypominają pierwowzorów, ale chemia, która się pomiędzy nimi zrodziła na ekranie to czysta poezja! Nie będę ukrywać, że moje serce skradł Pedro i jego gburowata wersja Joela. Inni aktorzy na ekranie także dają radę, jak chociażby Anna Torv (Tess) czy Merle Dandridge (Marlene). Spodobało mi się także rozwiązanie wszelkich starć, które mają miejsce na ekranie pomiędzy ludźmi – są one krótkie, ale przez to bardzo dynamiczne oraz realistyczne. Nie ma tutaj dłuższych wymian ognia, jak czasem zdarzało się w segmentach gamingowego The Last of Us.
Kolejne gromkie brawa należą się scenografom oraz twórcom charakteryzacji. Zastosowanie zarówno CGI, jak i klasycznych metod charakteryzowania, dało nam przepięknych zakażonych grzybem ophiocordyceps unilateralis. Ich wygląd przyprawia o dreszcze, zwłaszcza gdy na ekranie pojawiają się klikacze bądź purchlak w swojej całej, paskudnej okazałości. Same lokacje, które zwiedzają nasi bohaterowie, są pełne detali oraz przeróżnych smaczków, o których już wspominałam. Najbardziej zaskoczyła mnie scena z żyrafami, które jak się okazały, były prawdziwe i nie powstały z użyciem komputera. Ten moment, gdy Joel i Ellie przystają na chwilę, aby podziwiać afrykańskich roślinożerców, pozostanie mi w pamięci na długo. Pozytywnie zaskoczyło mnie także, że scenarzyści sprytnie przemycili mechaniki z gier prosto do serialu. Najlepszym przykładem jest moment, gdy Joel i Ellie czekają na korytarzu zniszczonego budynku, aż Tess odblokuje drzwi. Przy okazji ucinają sobie krótką pogawędkę, która nieco przybliża ich postacie. Taki mały detal, a tak cieszy!
Avatar: Istota Wody – recenzja filmu na Blu-Ray. Graficzne cudo na małym ekranie
Idealny serial? No prawie…
Obiektywnie patrząc, fani gry The Last of Us nie znajdą tutaj za wiele nowości. Oczywiście mamy fenomenalną rolę Pedro oraz Ramsey, ale to mocno skrócona i wielu miejscach podziurawiona historia znana z gry. Momentami mamy także strasznie przeciągające się sceny oraz mocne wyhamowanie akcji. Co prawda takie zabiegi spowodowane są chęcią skupienia się na postaciach, aby widz miał więcej czasu, aby się z nimi zapoznać. To ogromna zaleta seriali, że w przeciwieństwie do filmu, nie muszą się mieścić w określonych ramach czasowych. Dlatego osoby wolące dynamiczne opowieści, mogą się tutaj poczuć znużone.
W paru momentach dostrzegłam także pewne dziury fabularne, zwłaszcza gdy na ekranie pojawia się Kathleen (Melanie Lynskey). Kobieta przewodzi grupie bojowników przeciwko Fedrze, ale zamiast się skupić na przetrwaniu, fanatycznie szuka dwóch zbiegów, czyli braci Henry’ego i Sama. Totalnie przy okazji zlewa bezpieczeństwo swoich podkomendnych oraz ignoruje doniesienia o setkach zarażonych, ukrytych w kanalizacji miasta. Innym aspektem, który rzuca się w oczy, jest dosyć mała liczba zarażonych na ekranie. Po intensywnym początku nagle liczba nosicieli grzyba radykalnie spada. Nawet w centrum handlowym (w którym nie brakowało przemienionych) dostaliśmy zaledwie jednego. Poza tymi dwoma przytykami The Last of Us to jedna z ciekawszych ekranizacji gamingowych ostatnich lat.
Oprócz samego serialu na wersji blu-ray znalazły się ponad 2 godziny dodatków specjalnych. To m.in. materiały zza kulis serialu, rozmowy z Ashley Johnson i Troyem Bakerem (którzy w grze użyczyli głosu Ellie i Joelowi) czy klip skupiający się na przeniesieniu kluczowych scen z gry. Szczególnie to ostatnie wywarło na mnie ogromne wrażenie! Natomiast widzowie niezaznajomieni z produkcją Naughty Dog mogą się przekonać, jak wygląda pierwowzór. Zamieszczone dodatki pozwalają także dłużej „pobyć” w obecności Pedro Pascala i Belli Ramsey.
Serial The Last of Us to ciekawa adaptacja gry. Wiele osób uważa ją za „najlepszą”, ale mi trochę zabrakło do perfekcji. Niemniej z przyjemnością obejrzałam produkcję po raz drugi, chłonąc oczami przedstawiony świat. Jako graczka jestem ukontentowana i z niecierpliwością wyczekuję drugiego sezonu – a najbardziej występu Abby!
Nawiedzony dwór – recenzja filmu – Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?