W październiku 2025 roku świat kina pożegnał Diane Keaton – aktorkę, której twarz i sposób bycia stały się symbolem kobiecej niezależności, autoironii i stylu. Zmarła w wieku 79 lat, pozostawiając po sobie dziesiątki ról, które od lat stanowią część zbiorowej wyobraźni. Dla jednych zawsze pozostanie Annie Hall, dla innych ekscentryczną singielką z Lepiej późno niż później. Ale jest jeszcze film nieco zapomniany, który dziś, po jej odejściu nabiera nowego sensu. To Baby Boom z 1987 roku. Komedia, którą można by streścić jednym zdaniem: kobieta sukcesu dostaje w spadku dziecko i całe życie jej się przewraca. Tyle że za tą błahą fabułą kryje się coś znacznie ciekawszego.
Kobieta w garniturze i z butelką mleka
To był pierwszy film fabularny jaki obejrzałam na przegranej kasecie VHS w latach 90. Moja mama miała słabość do Diane Keaton, więc jej filmografia była obecna w naszym domu. Pamiętam, że podczas seansu największe wrażenie zrobiła na mnie ilość wieżowców w nowojorskim krajobrazie i możliwość zamawiania zakupów do domu.
J.C. Wiatt, w którą wciela się aktorka, to typowa przedstawicielka lat osiemdziesiątych: menedżerka w korporacji, perfekcyjna, skuteczna, a w dodatku z zegarkiem zamiast serca. Jej świat jest ułożony w raportach i spotkaniach, aż pewnego dnia otrzymuje niespodziewaną wiadomość – spadek po jedynym krewnym. Jakim zaskoczeniem dla businesswoman staje się fakt, że zamiast pieniędzy zgromadzonych w funduszu powierniczym otrzymuje od pracownika socjalnego niemowlę wraz z testamentem. Film Charlesa Shyera (ze scenariuszem Nancy Meyers) szybko zamienia się w portret kobiety, która traci kontrolę nad życiem i uczy się nowej, nieplanowanej roli.

Początkowo to komedia kuriozalnych wręcz pomyłek. Dziecko płacze, firma się wali, a J.C. z przerażeniem patrzy na własne odbicie w lustrze. Założenie pampersa graniczy z cudem, a taśmy pieluchy sklejają jej palce niczym Kropelka. Związek zaszufladkowany jako stabilny zaczyna się walić jak domek z kart, a wdrażany pracownik już kombinuje jak wygryźć szefową i przejąć sieć koncernów spożywczych. Z czasem historia przechodzi w coś na kształt współczesnej bajki o dojrzewaniu. Bohaterka, zwolniona z pracy, kupuje zrujnowany dom na wsi i zaczyna wszystko od początku. Brzmi jak świąteczny film Hallmarku, nieprawdaż? Niedoszła partnerka w jednej z czołowych korporacji nie umie siedzieć bezczynnie i wkrótce zakłada mały biznes z ekologicznym jedzeniem dla dzieci. Brzmi banalnie? Dziś może tak, ale w 1987 roku taka historia miała w sobie potencjał rewolucyjny.
Gdy feminizm miał ramiona z poduszkami
Trudno przecenić, jak bardzo Baby Boom jest dzieckiem swojej epoki. To film zanurzony w estetyce późnego Reagana: sztywne garsonki, błyszczące biura, przekonanie, że sukces to towar luksusowy, na który kobieta musi ciężko zapracować.
W tym świecie Keaton gra nie tyle kobietę sukcesu, co kobietę, której sukces zostaje podważony. Dziecko, symbol miękkości, chaosu, emocji wdziera się do jej życia z subtelnością walca drogowego, wymuszając swoistym sabotażem zmianę. Spektakularna kariera budowana latami i 15 godzinny dzień pracy zostają przekreślone już pierwszego dnia wymagającego chociaż odrobiny work – life balance.
Z dzisiejszej perspektywy Baby Boom może wydawać się nieco naiwny. W zakończeniu J.C. osiąga coś w rodzaju bajkowego kompromisu: ma karierę, dom, dziecko i przystojnego weterynarza u boku. Nie ma tu miejsca na wątpliwość, że może się nie udać. Ale mimo tej wygładzonej wizji, film mówi o czymś istotnym, o kobiecej potrzebie redefinicji sukcesu, o prawie do zmiany zdania, o wolności od cudzych oczekiwań. Dylemat J.C jest codziennością wielu dzisiejszych kobiet, które stoją przed dylematem jak pogodzić to wszystko? Często to historie bez happy endu.
W latach osiemdziesiątych kino rzadko dawało kobietom przestrzeń do bycia jednocześnie skuteczną i emocjonalną. Baby Boom próbował to zrobić z humorem, czasem z przesadą, ale z empatią. I to wciąż działa, nawet jeśli część fabuły trąci dziś myszką.
Jak się starzeje Baby Boom?
Film przetrwał próbę czasu zaskakująco dobrze, choć jego tempo i ton dziś wydają się powolne, wręcz teatralne. Długie sceny dialogowe, przewidywalna dramaturgia i pastelowa estetyka sprawiają, że wygląda jak kapsuła czasu – ale taka, którą warto otworzyć. Nie po to, by się śmiać z przestarzałych obyczajów, lecz by zobaczyć, jak wyglądały początki filmowego portretowania kobiet w świecie pracy.
Współczesne widzki i widzowie mogą patrzeć na J.C. z mieszanką czułości i irytacji. Z czułością, bo jej zagubienie jest autentyczne i ludzkie. Z irytacją, bo film wciąż operuje przekonaniem, że kobieta potrzebuje mężczyzny, by jej życie odzyskało sens. Ale nawet z tym bagażem Baby Boom ma coś, czego wiele współczesnych filmów o kobietach nie ma: wiarę w możliwość zmiany. Nie z przymusu, lecz z wyboru.
Kobieta, która umiała być sobą
Diane Keaton była jedną z tych aktorek, które nigdy nie próbowały grać idealnych kobiet. Zawsze była lekko nie na miejscu: zbyt energiczna, zbyt niekonwencjonalna, zbyt głośna jak na romantyczną heroinę. Jej znakiem firmowym był niewyparzony język oraz wielka marynarka ściśnięta grubym paskiem z ozdobną klamrą na środku. Nie robiła sobie tony zabiegów, potrafiła starzeć się z godnością, zachowując to, czego wielu gwiazdom dziś brakuje – urok oraz klasę. Nie była kolejnym klonem i właśnie dlatego jej bohaterki miały w sobie coś prawdziwego. W Annie Hall wprowadziła na ekran kobiecą neurozę i inteligencję. W Baby Boom ciepło i bezradność w świecie, który nie daje drugiej szansy.

Dziś, po jej śmierci, widać wyraźnie, że Keaton zrobiła dla filmowego feminizmu więcej, niż przypisywano jej przez lata. Nie agitowała, nie wykładała teorii, ale grała kobiety złożone, sprzeczne, autentyczne. Takie, które się mylą, płaczą, podejmują złe decyzje, a mimo to idą dalej.
Koniec epoki, początek wspomnień
Baby Boom nie jest filmem wybitnym, ale jest filmem ważnym. To portret momentu, w którym kino zaczynało dopuszczać kobiety do głosu w inny sposób, nie tylko jako tło, ale jako pełnoprawne bohaterki. Dzisiaj ogląda się go jak list z przeszłości, napisany z wdziękiem i naiwnością, ale też z odwagą.
A Diane Keaton? Zostawiła po sobie coś, co trudno nazwać. Styl, uśmiech, dystans i autentyczność – mieszankę, której nie da się podrobić. Może dlatego, oglądając dziś Baby Boom, trudno nie pomyśleć o niej jak o kimś, kto naprawdę rzucił wszystko i pojechał w swoje własne, metaforyczne Bieszczady.
