W dniu 17 lutego 2024 r. w kinie Atlantic odbyła się oficjalna polska premiera filmu Vincent musi umrzeć, w której z ramienia redakcji miałam przyjemność uczestniczyć. Pokaz swoją obecnością uświetnił reżyser Stephan Castang, z którym po projekcji odbyło się spotkanie autorskie. Film jest jego pełnometrażowym debiutem. Czy udanym? Zapraszam do lektury.
Ponoć rutyna zabija
Sprawdź także: Od Wzniosłości do Śmieszności – Recenzja Filmu Napoleon
Vincent Borel (Karim Leklou) wiedzie dość monotonne życie. Pracuje w biurze, po pracy chodzi na randki z Tindera, a potem samotnie wraca do pustego mieszkania. Cała jego rutyna zostaje zaburzona w momencie, kiedy rzuca niezbyt elegancki żart w kierunku nowego stażysty. Głupi wybryk owocuje brutalnym atakiem. Po którym następuje kolejny. I kolejny. Bohater z przerażeniem odkrywa, że wszyscy chcą go zabić. Co jest przyczyną? Czym sobie na to zasłużył? A może nie zasłużył? Odpowiedź na to pytanie widz otrzyma w trakcie seansu.
Klaustrofobiczne kino niepokoju, czarna komedia, komedia romantyczna i kino psychologiczne w jednym
Kino Castanga to kino niepokoju, duszne, momentami wręcz klaustrofobiczne. Przed pokazem twórca zapowiedział, że introwertycy po tej projekcji jeszcze bardziej będą obawiać się, zaglądać innym prosto w oczy. Coś w tym jest, bo wiele głębszych spojrzeń Vincenta było preludium do scen pełnych przemocy i krwi. Jako osoba dość wrażliwa musiałam w tych momentach zasłaniać oczy, żeby nie obserwować wylewającej się zewsząd krwi. Patrzenie na naszego wojownika, jego rany i potyczki czasami wręcz boli.
Film jest czarną komedią. Gdybym miała ją przyrównać do innego tytułu, wybrałabym Wysyp Żywych Trupów z 2004 roku autorstwa Edgara Wrighta. Podobnie abstrakcyjny humor, podobna społeczna anomalia oraz podobne relacyjne rozterki.
Sprawdź także : Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One – Recenzja filmu. To chyba niemożliwe…
Szczegółowo portretuje osoby w kryzysie i jej zmagania z nieznaną, nową rzeczywistością – społeczeństwem, polującym na niego i tracącym resztki człowieczeństwa. Robi to bardzo zgrabnie, angażując widza i żonglując gatunkami. Vincent musi umrzeć to kino francuskie w najlepszej formie. Niebanalne, pomysłowe, różnorodne. Z jednej strony to obyczajowa opowieść o samotności, z drugiej pre – apokaliptyczny slasher o zombie, mamy też komedię romantyczną w czasach ostatecznych, thriller oraz psychologiczne studium traktujące o relacjach ludzkich. Tempo filmu jest bardzo wyważone, zaczynamy od wielkiego wybuchu, później sceny napięcia przeplatają się z sytuacyjnymi gagami. Fakt, że pod koniec akcja wyhamowuje i widz czuje, że zbliżamy się ku nieuniknionemu.
Dopracowany debiut
Jest to bardzo dopracowany debiut. Zdjęcia są świetne, idealnie korespondują z wydarzeniami toczącymi się na ekranie, całość dopełnia świetne udźwiękowienie. Należę do miłośniczek języka francuskiego, więc nawet recytacja listy zakupów brzmi niczym muzyka dla moich uszu. W odróżnieniu od polskich filmów, których udźwiękowienie to jest dramat, tutaj każde zdanie, szept czy nawet szmer są niezwykle czyste i budują w odbiorcy napięcie, poczucie strachu czy zagrożenie. Dodatkowo narrację wspiera oprawa muzyczna, czyniąc z niektórych przejść wręcz teledyskową sekwencję.
Pierwszorzędna obsada i cała galeria osobliwości
Sprawdź także: Marvels – recenzja filmu – Trójkąt różnoboczny
Obsada aktorska również jest strzałem w dziesiątkę. Nie mogłam oderwać wzroku od skomplikowanej Margaux (Vimala Pons), która podbijała serce Vincenta w stylu godnym Grindhouseowego Death Proofa. Chociaż jest Francuzką, to sportretowano ją w bardzo amerykański sposób, jako twardzielkę, wolnego ptaka szukającego swojego miejsca, co rusz wpadającego w tarapaty. Była to terapia szokowa dla spokojnego dotąd mężczyzny. Kolejną postacią, która zaskarbiła sobie moją sympatię i której historia naprawdę mnie poruszyła, był Joachim (Michael Perez). To właśnie spotkanie z nim jest jednym z kluczowych fragmentów dla naszego uciekiniera, nadaje jego egzystencji ponowny sens. Ze swoim doświadczeniem w małżeństwie Joachim zostaje powiernikiem w sprawach sercowych Borela. Dobrze sportretowano również relację z ojcem, przeżywającym ponowną młodość Jeanem-Pierrem Borelem (Francois Chattot). Jedyne, do czego mogę się przyczepić to potraktowanie pod koniec jego wątku po macoszemu, myślę, że dało się wyciągnąć z tego więcej i nadać większego dramatyzmu. Nie można zapomnieć o psie Sułtanie, który absolutnie kradnie show za każdym razem, gdy się pojawi.
Spotkanie z reżyserem
Po pokazie odbyło się krótkie spotkanie z reżyserem, na którym widzowie zasypali twórcę pytaniami o film. Pierwszym z dociekliwych widzów okazał się pisarz Jakub Żulczyk, autor takich bestsellerów jak Zrób mi jakąś krzywdę, Wzgórze psów czy Ślepnąc od świateł. Na wstępie stwierdził, że bawił się wybornie w trakcie seansu (co dla mnie jest już mocną rekomendacją, by zobaczyć Vincent musi umrzeć). O co dokładnie spytał, nie mogę wam powiedzieć, nie streszczając fabuły, ale mogę zdradzić, że wszyscy jak jeden mąż próbowali wytknąć błędy logiczne, bądź niewytłumaczenie podstawowych zagadnień, które frapowały zaznajomionych z tematem. Na głosy te reżyser odpowiedział, że o tym po prostu nie myślał, bo były to rzeczy w jego ocenie dość prozaiczne. O wiele bardziej chciał się on skupić na relacjach. Bo to właśnie czasy covidowe i ludzkie relacje były wyjściem do stworzenia obrazu. Castang chciał pokazać życie takie, jakim jest, swój film nazwał komedią romantyczną z odrobiną przemocy. Zależało mu, by oddać prawdziwość życia i relacji, irytuje go, że w amerykańskich produkcjach sceny miłosne są kiczowate, bohaterowie zawsze chętni i gotowi, a gdzieś w szafie czai się saksofonista. Podobnie rzecz ma się z przyjaźniami, ktoś ma kryzys o trzeciej w nocy, więc dzwoni do przyjaciół, którzy nie dość, że odbiorą, to jeszcze zaproponują, by do nich przyjechać. W tym miejscu spytał publiczność, jak to wygląda w ich życiu i czy to koloryzowanie też tak ich wkurza. Widzowie byli ciekawi jak interpretować końcówkę obrazu. Reżyser wyjaśnił, że celowo postawił na otwarte zakończenie, które każdy może zinterpretować na swój sposób.
Zachęcam do udziału w takich spotkaniach, uważam, że nie ma nic lepszego niż dyskusja z twórcą na temat wyprodukowanego przez niego dzieła, świeżo po zapoznaniu się z jego treścią. Dla mnie było to niezwykle stymulujące wydarzenie, z którego wyszłam z uśmiechem na twarzy.
Sama postać Stephana Castanga mnie oczarowała. To niezwykle zabawny i przenikliwy artysta, który nie tylko potrafi przedstawić i obronić swoją wizję, ale również nią zarazić. Trzymam kciuki za jego karierę i mam nadzieję, że zaskoczy nas jeszcze nie raz, czymś równie dobrym.
Podsumowanie
Obraz otrzymał 93 % na portalu Rotten Tomatoes, co daje bardzo dobry i przede wszystkim zasłużony wynik. Jeżeli jesteście entuzjastami kina festiwalowego, to z pewnością docenicie debiut Stephana Castanga. Ta nieoczywista, wielogatunkowa satyra powinna podbić wasze serca. To jakościowy film, który wart jest poświęconego czasu.