W końcu najlepszy cRPG ostatnich lat, czyli Kingdom Come: Deliverance trafił na pstryczka. Radość jednak kryła liczne obawy, bo w dniu swojej komputerowej premiery Heniek z ekipą zarzynał praktycznie każdego PC. Jak wypada port w wykonaniu Saber Interactive na leciwą japońską konsolkę?
Kingdom Come: Deliverance Royal Edition zawiera wszelkie aktualizacje oraz dodatki, jakie pojawiły się do świetnego tytułu od Warhorse Studios. Oprócz przeniesienia na Nintendo Switch nie dostaliśmy więc żadnych nowości. Graficznie gra prezentuje się nader… średnio, ale gdy porównany do oryginalnej wersji na PC, to z drugiej strony nie jest tak źle, jak w przypadku Mortal Kombat 11. Momentami nawet przypomina swój pierwowzór – o ile zmrużymy oczy. Wciąż jednak podróżowanie po średniowiecznych Czechach jest niezwykle przyjemne, a lasy okolic Tannenberg czy Ratajów nie straciły wiele ze swojego uroku. To także spora zasługa ścieżki dźwiękowej oraz kawałków, które przygrywają w tle.
Tyle że notorycznie widzimy, jak tekstury doczytują się na naszych oczach, a momentami obraz wygląda, jakby miał nałożony jakiś filtr, przez co twarze postaci są nieco rozmazane. Pozytywnie zaskoczyłem się jednak, że udało się pozostawić efekty świetlne jak np. odbijające się promienie słońca na metalowych elementach pancerzy czy całkiem nieźle wyglądającą wodę. Najbardziej bolesnym doświadczeniem związanym z ograniczeniami sprzętowymi są niestety odwiedziny Ratajów czy okolic klasztoru, zważywszy, że to jedne z największych osad w świecie gry. Wówczas FPS-y lecą nieco w dół i oscylują w granicach 24-30. Na szczęście rozgrywka wciąż pozostaje płynna i gdy tylko opuścimy te tereny, szybko powracamy do stałej liczby klatek na sekundę (czyli 30).
Kingdom Come: Deliverance na Nintendo Switch wczytuje się także zaskakująco szybko, nawet szybciej niż wersja na PS4. Co prawda pierwsze włączenie zajmuje nieco czasu, ale taki urok już tej konsolki. Zwykle od wciśnięcia przycisku play oraz wczytania ostatniego zapisu zajmuje to nie dłużej niż 2-3 minuty. To bardzo pozytywne zaskoczenie, bo szczerze mówiąc, obawiałem się, że będzie to zajmowało tyle czasu, że zdążę zaparzyć herbatkę.
Pofechtujcie mieczem mości Henryku!
Miałem pełną świadomość, że nie mogę spodziewać się graficznych wodotrysków, oraz że będę musiał zaakceptować klatkarz na poziomie 25-30 FPS-ów. Obawiałem się najbardziej, jak wpłynie to na walkę, bo Kingdom Come: Deliverence nie wybacza błędów i jeden źle sparowany cios, może posłać Henryka na tamten świat. Na szczęście okazało się, że wszystko jest w porządku, a walki są nader płynne. Tutaj na korzyść produkcji Warhorse Studios działa przede wszystkim fakt, że pojedynki są o wiele mniej dynamiczne niż w typowych Action cRPG-ach. To też sprawia, że mniejsza ilość klatek na sekundę nie wpływa na jego przebieg. Owszem, puryści szybko zauważą drobne chrupnięcia, ale finalnie można spokojnie toczyć ostre dyskusje z bandytami czy Kumanami, nawet gdy na ekranie mamy kilkunastu przeciwników.
Poza tym mamy wszystko to, za co pokochaliśmy Henryka oraz jego przygody. Znów plątamy się po krzakach i szukamy wyjętych spod prawa oprychów, zbieramy zioła, warzymy eliksiry czy upijamy się z lokalnym księdzem, aby potem trzasnąć kazanie. Przerywniki filmowe są płynne, a ekrany wczytywania nawet bardzo. Raz czy dwa zdarzyło mi się, że gra mi się zawiesiła w trakcie wczytywania jakieś sceny, ale to akurat już urok Kingdom Come: Deliverance. Te problemy występowały zarówno w wersji PC, jak i edycjach konsolowych.
Pewnych rzeczy się nie przeskoczy
Największe wady mobilnego Kingdom Come: Deliverance dostrzegam nie tyle w porcie, ile w pewnych mechanikach, które mogłyby być lepiej dopasowane do Nintendo Switch. Największe nieporozumienie to strzelanie z łuku oraz otwieranie zamków. O ile w założeniu na PC obie czynności miały być sporym wyzwaniem, tak w wersji na Switcha, zwłaszcza w trybie mobilnym są tytanicznym wysiłkiem. Wymierzenie odległości na tak malutkim ekranie w trakcie zabawy w Legolasa graniczy z cudem. Nie dość, że ledwo widzimy, gdzie upada strzała, to jeszcze gałki od Switcha nie są tak dokładne, jak myszka komputera. A jedna celna strzała może dzielić nas od życia bądź śmierci.
Z kolei zabawa wytrychami została skopiowana z konsol i pomimo uproszczonego trybu, ciężko ją wyczuć na pstryczku. A przyłapanie na kradzieży może się skończyć dla Henryka tragicznie, ewentualnie zmusi gracza do zapłacenia kary, bądź przymusowego pobytu w miejscu odosobnienia, zwanego popularnie lochem. Zamknięte hełmy także sprawiają problem z powodu ograniczenia widoczności postaci, ale idzie to jakoś przeżyć. Trzeba się do tego przyzwyczaić i mocniej pochylić nad ekranem konsoli. Wspomniane problemy (nie licząc otwierania zamków) można nieco zminimalizować, odpalając grę w trybie telewizyjnym.
Irytujące są także powracające błędy, które były bolączką Kingdom Come: Deliverence takie jak zawieszający się w trakcie rozmowy płatnerz w Ratajach, czy hitboxy przeciwników, które potrafią niemiło zaskakiwać. Nie zabrakło także spadających kamieni w trakcie zapisu na terenie zamku Tannenberg czy krzaków potrafiących zablokować naszą postać, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch. Doskonale wiem, że Saber Interactive miało za zadanie wyłącznie przenieść grę na Nintendo Switch, ale szkoda, że deweloper nie postarał się chociaż trochę wyrugować błędy, które były zgłaszane przez graczy.
Bierzemy Henia w teczkę i ruszamy na wycieczkę
Mobilne Kingdom Come: Deliverance na Nintendo Switch było moim cichym marzeniem gamingowym (tak wiem, że jest jeszcze Steam Deck) i mam nadzieję, że Warhorse Studios myśli, albo lepiej – pracuje już nad kontynuacją. Najlepszy cRPG z otwartym światem ostatnich lat działa zaskakująco dobrze na pstryczku i na pewno nie jest żadną wtopą. Jeśli więc marzycie o średniowiecznym powrocie i to w wersji mobilnej, to Heniek z przyjaciółmi tylko czeka, abyście go przygarnęli!
Uszczypliwie dodam na koniec, że cena za tę przyjemność jest nieco wygórowana – zarówno pod kątem tego, że Kingdom Come: Deliverance trafia na promocje niezwykle często, jak i fakt, że mówimy o grze, która miała premierę kilka lat temu. Jeśli kochacie Henia, warto się przełamać, a jeśli tylko lubicie, to warto go wyłapać na promocji.