Franczyza Lilo i Stitch od dawna zajmuje szczególne miejsce w moim sercu – choć, co ciekawe, oryginalną animację z 2002 roku obejrzałam po raz pierwszy dopiero trzy lata temu. Znałam jednak postać Stitcha dużo wcześniej. Miałam kubki, piżamki z jego wizerunkiem, kolekcję figurek i pluszaków, a każda wizyta w Disneylandzie wiązała się z powiększeniem kolekcji o kolejny niebieski merch. Dlatego na wieść o aktorskiej wersji zareagowałam nie tylko z zainteresowaniem, ale i lekką obawą – czy Disney sprosta oczekiwaniom fanów i odda ducha tej nietypowej, lecz wzruszającej opowieści?
Ku mojej ogromnej radości, odpowiedź brzmi: tak! Najnowsza adaptacja Lilo i Stitch nie tylko szanuje oryginał, ale w wielu aspektach go pogłębia, dostosowując historię do wrażliwości współczesnego widza. To film, który wzrusza, rozśmiesza i zachwyca na poziomie wizualnym, a wszystko to przy zachowaniu tożsamości, którą pokochali widzowie na całym świecie.
Początku filmu nie powstydziłyby się Gwiezdne Wojny. Czuć powagę sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Ekscentryczny dr Jumbo Jookib stworzył maszynę do zabijania tak odrażającą, że jej widok przyprawia niektóre pozaziemskie istoty o mdłości. Eksperyment 626 – bo tak został nazwany, to biologicznie zmodyfikowana istota o nadludzkiej sile, odporności i inteligencji, stworzona wyłącznie do siania chaosu i zniszczenia.
Rada Galaktyczna, zszokowana skalą zagrożenia, natychmiast organizuje proces przeciwko Jumbie, oskarżając go o nielegalne działania genetyczne. Choć naukowiec próbuje bronić się, twierdząc, że stworzenie niekoniecznie musi być złe, jego argumenty zostają zignorowane. Eksperyment 626 ma zostać zesłany na odległą asteroidę, a Jumba uwięziony.
Jednak chaos zaczyna się niemal natychmiast. W trakcie transportu Stitch ucieka, a jakby tego było mało – przejmuje kontrolę nad statkiem i ląduje na odległej, prymitywnej planecie… Ziemi. I to nie gdziekolwiek, lecz na rajskiej wyspie, Hawajach.
W ten sposób rozpoczyna się fascynujący bieg wydarzeń, w którym międzygalaktyczna technologia, rodzinna tragedia i niezwykła przyjaźń splatają się w opowieść pełną humoru, emocji i nieoczekiwanych zwrotów akcji w iście wakacyjno – bajkowej scenerii.
Stitch jeszcze bardziej uroczy
Kluczowym elementem sukcesu filmu jest – nie mogło być inaczej – Stitch. Dzięki najnowszej technologii CGI Eksperyment 626 wygląda bardziej realistycznie, ale wciąż zachowuje swój niepowtarzalny urok. Jest nieprzewidywalny, hałaśliwy i psotny, a jednocześnie niesamowicie uroczy i przywiązujący się do bliskich. To idealne połączenie cech, które sprawia, że pokochają go zarówno dzieci, jak i dorośli.

Animacja komputerowa pozwoliła oddać każdy grymas twarzy, każdą emocję – i to bez popadania w efekt niepokojącej doliny, co często bywa problemem przy cyfrowych postaciach. Stitch po prostu żyje na ekranie i ma się ochotę wymiziać jego puchate futerko!
Więcej serca, więcej dramatu
Ohana to znaczy rodzina, wyrecytuje każdy fan najbardziej uwielbianego kosmity w historii. Wersja z 2025 roku pogłębia relację między Lilo (Maia Kealoha) jej starszą siostrą, Nani (Nani Pelekai). Ich codzienność po stracie rodziców została ukazana z większym realizmem niż w animacji. Sceny przedstawiające ich zmagania z odpowiedzialnością, samotnością i nieustannym zagrożeniem rozdzieleniem przez system opieki społecznej są poruszające i szczere, ale nie przytłaczają widza ciężarem. Myślę, że każdej osobie, która doznała straty, zakręciła się w oku łezka. To zasługa wyważonego scenariusza, który równoważy dramat i ciepło rodzinnych więzi. Na wyróżnienie zasługuje bardzo dojrzała kreacja odtwórczyni roli Lilo. Maia Kealoha, pomimo bycia debiutantką jest bardzo naturalna w tym co robi i wróżę jej dużą karierę.

Kuratorka z twarzą Tia Carrere
Niezwykle miłym akcentem jest pojawienie się nowej postaci – faktycznej kuratorki społecznej Pani Kekoa, która przychodzi ocenić sytuację rodzinną Nani i Lilo. W tę rolę wcieliła się Tia Carrere – aktorka, która w animacji z 2002 roku użyczyła głosu Nani. Jej udział nie tylko budzi nostalgię, ale i wzbogaca film emocjonalnie. To świetny przykład, jak twórcy z szacunkiem traktują zarówno nowe wątki, jak i dziedzictwo pierwowzoru. Kobra Bąbel (Courtney B.Vance) znany z oryginału, został teraz ważnym dyrektorem podmiotu opieki społecznej, który ma przeprowadzić superwizję sytuacji osieroconych sióstr. Rozwinięto również wątek Dawida Kawena (Kaipo Dudoit) i dodano sympatyczną sąsiadkę Panią Tutu (Amy Hill).

Kosmiczny chaos w najlepszym wydaniu
Choć film miejscami jest poważniejszy niż animacja, humoru nie brakuje – głównie za sprawą dobrze znanego duetu: dr Jumba Jookiba (Zach Galifianiakis) i Agenta Wendy Pleakleya (Bill Magnussen). Ich nieudolne, często absurdalne próby pochwycenia oskarżonego to świetna przeciwwaga dla dramatycznych momentów. Ten międzygalaktyczny duet komediowy nie zawodzi – ich slapstickowe sceny bawią nie tylko dziecięcą widownię, ale też dorosłych, którzy potrafią docenić celny pastisz i dobrze rozpisaną dynamikę między bohaterami.

Wierność z nowoczesnym szlifem
Nowe Lilo i Stitch to rzadki przypadek adaptacji, która szanuje materiał źródłowy, ale nie boi się go rozwijać. Wizualnie film prezentuje się imponująco – Hawaje tętnią kolorem i światłem, sceny akcji są dynamiczne, a muzyka subtelnie nawiązuje do oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Udało się zachować to, co najważniejsze: przesłanie o rodzinie, lojalności i miłości – nawet jeśli rodzina jest nietypowa. Remake, chociaż dłuższy o 20 minut pozostał spójny z oryginałem i rozwinięty tak, żeby bardziej przystawał do współczesnych czasów.

Podsumowanie
Disney stworzył film, który można oglądać z przyjemnością zarówno jako nostalgiczny powrót do znanej historii, jak i jako samodzielne dzieło. Dla mnie, osoby, która najpierw zakochała się w postaci Stitcha przez zabawki i gadżety, a dopiero później odkryła animację, ta wersja była prawdziwą emocjonalną podróżą i zdecydowanie, jest bardziej udana od pierwowzoru. Lilo i Stitch udowadnia, że klasyka może zyskać nowe życie – piękniejsze, dojrzalsze, ale wciąż wierne sobie.