Na grę Echoes of the End studia Myrkur Games czekałam, odkąd zobaczyłam jej zwiastun na jednej z większych imprez growych. Trochę przypominała mi Forspoken, bardzo God of War, ale też wietrzyła kolejną ciekawą przygodę. Postanowiłam więc wybrać się w tereny wyraźnie inspirowane Islandią, ale nie była to podróż, w którą udałabym się ponownie.
Przygoda z bohaterką, której trudno kibicować
W grze wcielamy się w Ryn, która jest wojowniczką obdarzoną mocą manipulowania materią. Jej celem jest odnalezienie własnej tożsamości i zmierzenie się z przeszłością. Wraz z bohaterką podróżujemy przez krainy pełne ruin, świątyń i sekretów, a towarzyszy nam Elrik, którego rola trochę przypomina Atreusa z God of War – wspiera nas w walce i zagadkach.
Brzmi epicko? Niestety tylko w teorii. W praktyce historia rozwija się powoli, a same dialogi bywają ciężkie i pozbawione polotu. Ryn to postać napisana bardzo poważnie, wręcz śmiertelnie poważnie, co sprawia, że trudno nawiązać z nią emocjonalną więź. Jej historia (poszukiwanie własnej tożsamości i zmaganie się z przeszłością) brzmi ciekawie tylko w teorii, bo jednak sposób, w jaki została przedstawiona, często wypada zbyt sztywno i poważnie.
Dialogi są ciężkie, a jej charakter pozbawiony lekkości czy ironii, przez co bywa odbierana jako ponura i jednostajna. W momentach, w których powinna wzbudzać emocje, łatwo o dystans, a nawet znużenie. Dopiero w interakcjach z Elrikiem pokazuje odrobinę więcej człowieczeństwa i cień głębszej osobowości – choć wciąż pozostaje bohaterką, której niełatwo kibicować.

Islandzki krajobraz i monotonna przygoda
To, co w Echoes of the End podoba mi się najbardziej, to zdecydowanie wizualna oprawa. Lokacje inspirowane Islandią wyglądają bajecznie – od mrocznych jaskiń, przez pełne ruin doliny, po monumentalne wodospady. Problem jednak w tym, że technicznie nie zawsze wszystko działa. Animacje bywają drewniane, zdarzają się błędy graficzne i spadki płynności. Czasami piękny krajobraz zostaje popsuty przez drobny glitch albo źle wczytaną teksturę. To sprawia, że gra wizualnie zachwyca, ale jednocześnie bywa nierówna.
Także relacja między Ryn a Elrikiem wyróżnia się na tle reszty gry i sprawia, że niektóre fragmenty nabierają emocjonalnego ciężaru. Elrik nie jest biernym towarzyszem – aktywnie wspiera bohaterkę zarówno w walce, jak i podczas rozwiązywania zagadek. Dzięki temu cała ta podróż nie przypomina samotnej wędrówki, a dynamika między postaciami potrafi chwilami przywodzić na myśl znane duety z innych gier. To właśnie te interakcje nadają opowieści nieco więcej ciepła i sprawiają, że łatwiej wciągnąć się w przygodę, mimo że sama główna bohaterka bywa zbyt poważna i trudna do polubienia.

Drewno zamiast satysfakcji
Twórcy mocno postawili na sekcje zagadkowo-platformowe. Na początku to całkiem przyjemne – manipulowanie otoczeniem mocą Ryn daje frajdę, a wymyślne konstrukcje poziomów potrafią zaskoczyć. Niestety, szybko przychodzi powtarzalność. Zagadki ciągną się dłużej, niż powinny, a tempo gry siada. W efekcie zamiast poczucia przygody pojawia się rutyna. Samą grę ukończyłam w 10 godzin, ale już pod koniec miałam wrażenie, że produkcja nie szanuje mojego czasu i sztucznie wydłuża rozgrywkę.
Jednym z największych rozczarowań jest system walki. Starcia są powolne, a sterowanie bywa toporne i nieprecyzyjne. Blok, uniki czy system namierzania przeciwnika często działają wbrew oczekiwaniom. Niby można łączyć magię i ciosy wręcz, ale to, co na papierze wygląda całkiem nieźle, w praktyce wyjątkowo frustruje. Dopiero w późniejszej części gry walka nabiera trochę głębi, ale trudno powiedzieć, by kiedykolwiek stała się naprawdę satysfakcjonująca.
Echoes of the End mocno czerpie z innych tytułów i to widać! Przede wszystkim pierwszy na myśl przychodzi mi God of War z 2018 roku. Mamy poważną bohaterkę, wspierającego towarzysza, liniowe poziomy, wspinaczkę i zagadki w stylu Kratosa i Atreusa. Problem w tym, że tam, gdzie GoW potrafił wzbudzać emocje i pchać gracza naprzód, Echoes of the End grzęźnie w powtarzalności i braku polotu.
Sprawdź też: Immortals of Aveum – recenzja gry. Gdzie ta magia?

Naśladowca bez charyzmy
Echoes of the End to gra, która potrafi oczarować pięknymi widokami, ale za tym pierwszym wrażeniem kryje się sporo rozczarowań. Fabuła nie angażuje, walka irytuje, a zagadki z czasem stają się nużące. Trudno nie mieć wrażenia, że twórcy bardzo chcieli stworzyć swojego własnego God of Wara, ale zabrakło im charyzmy i dopracowania, by z tego marzenia wyszło coś naprawdę wyjątkowego.
Sprawdź też: Forspoken – recenzja gry. Ewidentnie zabrakło tutaj magii.