Powiedzieć, że na DOOM: The Dark Ages czekałem z niecierpliwością, to jakby nic nie powiedzieć. Premiery nowej odsłony Slayera wypatrywałem, jakby to pierwsza gwiazdka miała być. Tylko teraz czuję się, jakbym rózgę dostał…dlaczego tak?
Uwielbiam DOOMa. Co roku staram się przechodzić klasyczne odsłony, a na dwóch ostatnich częściach spędziłem dziesiątki godzin. Ogólnie mam wielką słabość do boomer shooterów i przeważnie świetnie się przy nich bawię. Nic dziwnego, że wobec The Dark Ages miałem wręcz ogromne oczekiwania.
Niesamowicie jarały mnie pierwsze zapowiedzi – prequel, który mniej więcej ma wypełnić lukę między D64 a odsłoną z 2016 roku? Dla mnie bomba. Tym bardziej ucieszyłem się, kiedy naczelny napisał do mnie, że ma dla mnie „prezent”. Tylko teraz zastanawiam się, czy aby na pewno był on trafny…
DOOM: The Dark Ages – mroczny mrok
Odpalając DOOM: The Dark Ages po raz pierwszy, byłem wręcz oczarowany. Ten mroczny klimat był tak gęsty, że nic, tylko piłą ciąć. Faktycznie, czas w piekle dla naszego Doomguya nie był łaskawy. My, jako gracze, patrzymy na jego metamorfozę w bezlitosną maszynę do eksterminacji demonów, jaką jest Slayer. Szczerze? Uwielbiam tego Johna Wicka na piekielnych sterydach.
Śmiem twierdzić, że tym razem ogólnie całość bardziej przypomina klimaty W40K, choć dalej w tym Do(o)mowym sosie. Oczywiście nie ma co oczekiwać od fabuły jakiejś głębi i zawiłych wątków – przecież wiadomo z jakim tytułem mamy do czynienia. Niemniej, historia rozkręca się dość powoli i dopiero gdzieś w ¾ nabiera tempa. Przejście gry powinno zająć bardziej wprawnemu graczowi około 20 godzin (poziomów jest łącznie 22). Chcąc wyczyścić każdy z etapów, to do tej liczby można dodać piąteczkę.
Pod kątem ogólnego designu i klimatu ostatecznie naprawdę nie mogę narzekać – jest mrok, jest mnóstwo juchy, ogromne demony i wnerwiony „Pogromca”. Główną różnicą tym razem jest tylko to, że produkcja w większości utrzymana jest bardziej w chłodnej tonacji – totalne przeciwieństwo piekielnego żaru, co w tym przypadku po prostu działa. Chociaż im dalej w las, tym więcej ciepełka. Uwielbiam ten zabieg – bo im bardziej pomarańczowo na ekranie, tym faktycznie jest „gęściej”.
Miłe złego początki – co z gameplayem?
Fani DOOMa zdecydowanie nie mogą narzekać na całą otoczkę gry. Inaczej jednak się sprawa ma z samą rozgrywką. The Dark Ages wprowadza kilka zmian, które w ostatecznym rozrachunku… po prostu mi nie podeszły. Już na samym początku warto zaznaczyć, że DOOM: The Dark Ages różni się od Eternala pod wieloma względami — to zupełnie nowe doświadczenie, zarówno pod względem tempa, jak i stylu walki. Twórcy podkreślają, że każda odsłona serii ma być unikalna, a tym razem wyraźnie odcinają się od schematów znanych z poprzednich części. Jeśli więc masz wyuczone odruchy z poprzedniczek możesz poczuć się zaskoczony. Nie wszystko działa tu tak samo, a przesiadka wymaga czasu i przystosowania się do nowych reguł zabawy.
O ile całkowicie kupuję koncepcję powolniejszego Slayera (tym razem brakuje np. dasha!), który niczym czołg przedziera się przez hordy demonów, tak egzekucja tego konceptu już nie do końca mi odpowiada. The Dark Ages jest prawie że najwolniejszą odsłoną serii (ustępuje miejsca wyłącznie trójce) i wiążą się z tym, moim zdaniem, dwa problemy.

PIerwszym z nich jest wyraźnie mniejsza liczba mobów – ostatecznie tytuł skończyłem na poziomie Nightmare/Koszmar, a nigdy się nie czułem, jak w Lidlu przed świętami. Czasem zdarzały się jakieś większe grupy, ale to dalej nic względem poprzedniczek. Tylko jednak z tego wychodzi drugi zgrzyt, jaki mam z tą produkcją. Owszem – oponentów jest mniej, ale jednak dalej na Slayera spada grad pocisków, których momentami nie ma jak ominąć, bo wróciliśmy do starych czasów bez dasha. Oczywiście odpowiedni movement idzie sobie szybko wyćwiczyć, niemniej brakowało mi jednak tego zawrotnego tempa, gdzie co pół sekundy zmieniałem broń i likwidowałem złodupców trzema brońmi jednocześnie.
Kapitan Dark Souls Ameryka i bezjajeczne bronie
Jednak brak dasha nadrabia tutaj zupełnie nowa mechanika – tarcza! Za jej pomocą nie tylko zmniejszysz obrażenia, ale i sparujesz ataki, albo…przetniesz nią demony niczym jakaś hybryda Kapitana Ameryki z Kung Lao. Wszystkie mechaniki z tym związane to IMO najmocniejszy punkt DOOM: The Dark Ages i to właśnie ona sprawiała mi najwięcej frajdy. Mniej więcej podobnie się czułem, kiedy w God of War rzucałem sobie młotkiem – głupia zabawa, która nie nudziła aż do samego końca. Mniej więcej w połowie odblokowujemy do niej jeszcze tzw. runy, które jeszcze bardziej zwiększają poziom radochy.
Co z resztą arsenału? Na samym początku, poza tym „talerzem”, mamy do dyspozycji strzelbę… z którą nie rozstawałem się, gdy tylko była taka możliwość. Czemu? Ponieważ strzelając z każdej innej broni nie było po prostu czuć ich potęgi. Ba! Czasem odnosiłem wrażenie, że nie zadają one żadnych obrażeń – poziom satysfakcji z piekielnej eksterminacji, był dla mnie tu rozczarowująco niski.
Sprawdź też: Premiery gier. W co warto zagrać w tym roku?
Trochę lepiej jest bliżej końca gry, kiedy już na spokojnie ulepszysz pukawki. Szczególnie cykler – ten jakkolwiek jeszcze zaspokajał moje potrzeby i żądze mordu pomiotów demonicznych. Sama wyrzutnia rakiet też jest w porządku∂ku. Jednak dalej do ideału jednak daleko. Wspomnę też, że choć teraz jest więcej gimnastyki z unikami, tak jednak o śmierć naprawdę trudno. Czuję, że moje lata świetności dawno minęły, a jednak bez kłopotu przeszedłem całą grę i to na najtrudniejszym, gdzie przy Eternalu i 2016 wręcz szło się spocić. Tego też mi jednak trochę brakowało.
Atlan, Smok, pół-otwarte poziomy i monotonia

W DOOM: The Dark Ages jednak zdarzy się, że będzie trzeba zlikwidować nieco większych oponentów, lub gdzieś… polatać. Podczas rozgrywki czasem przyjdzie nam stanąć za sterami Atlana – wielkiego mecha, którym, jak jakimś megazordem, będziemy wymierzać sprawiedliwość pięściami. Niby super widowiskowe, tylko każdego przeciwnika pokonuje się tą samą kombinacją. Jak pewnie się domyślasz – dość szybko to się nudzi. Szkoda.
Zdarzy się też, że Slayer dosiądzie smoka, którym np. będzie trzeba zdjąć wrogie statki. Po raz kolejny – na początku jest to dość efekciarskie, ale to też dosłownie zabawa na chwilę. W momencie, kiedy już zaczynałem czuć znużenie tą mechaniką, to okazywało się, że dopiero połowa roboty za mną.
To ogólnie przypomniało mi trochę niesławne Marvel’s Avengers. Nieco większe, pół-otwarte poziomy, w których często musimy kilkakrotnie powtarzać tę samą czynność, gdzie po np. dwóch zamkniętych portalach, już naprawdę by wystarczyło. Ogólnie podoba mi się pomysł nieco większej swobody w tej odsłonie, ale mniej mnie rajcuje takie nieco usilne wydłużanie czasu gry.
Mam wrażenie, że przez moje narzekanie wychodzi, jakby DOOM: The Dark Ages było kiepską grą. W żadnym wypadku! To dalej jest kawał świetnej i przyjemnej strzelanki, która jednak wciągnęła mnie na tyle, żebym w miarę szybko ją ukończył. Problemem jest dla mnie to, że po prostu oczekiwałem nieco innego produktu, który pod kątem rozgrywki byłby jednak bardziej zbliżony do dwóch ostatnich odsłon. W najnowszej są super elementy, jak właśnie tarcza, ale też nie brakuje nieco gorszych, przynajmniej według mnie, zmian.
Uczta dla oka, mniejsza dla uszu

Zdecydowanie złego słowa nie mogę powiedzieć o oprawie wizualnej gry, co już zresztą na początku wspominałem. The Dark Ages wygląda naprawdę nieźle. Jakość trzyma poziom, a estetyka zwyczajnie cieszy oko. Wprawdzie sama tonacja jest zimniejsza, tak jednak piekielne krajobrazy dalej bez problemu przywołują na myśl DOOMa. W chwilach wytchnienia idzie czasem stanąć i spojrzeć na krajobraz, który niejednokrotnie wygląda jak jakaś praca Beksińskiego. Zdecydowanie napawa mnie natchnieniem i fotoszop pewnie nie raz pójdzie w ruch.
Do tego wszystko to chodzi naprawdę płynnie! W trakcie rozgrywki tylko raz delikatnie mi szarpnęło klatkami, ale ogólnie produkcja działa płynnie i bez przycinek. Do tego dochodzi haptyka DualSense, która faktycznie zwiększała mi radochę z rozgrywki. Nie brakuje też wszelakich opcji dostępności, aby większe grono mogło cieszyć tym tytułem. Super!
Niestety (zostaw te widły!!!) do strefy audio już tak entuzjastycznie nie podchodzę. Po raz kolejny przywołam poprzednie dwie odsłony. Ich ścieżki dźwiękowe dalej pobrzmiewają na moich słuchawkach, a w trakcie rozgrywki głowa sama się bujała. Tymczasem w przypadku najnowszej części coś tam w tle niby gra, ale nie ma to kompletnie mocy – zupełnie jak pukawki. Nie ma tego pazura, który zawsze towarzyszył utworom. Brzmi to raczej jak po prostu takie generyczne, nieco mocniejsze brzdąkanie metalowe. Tak, jak zawsze bez problemu odczuwałem, że dźwięk tylko dokłada do gęstego klimatu serii, to tutaj niestety tego uczucia mi zabrakło.
Czy warto zagrać w DOOM: The Dark Ages?
Mam wielki problem z oceną DOOM: The Dark Ages. Z jednej strony to dalej kawał świetnej produkcji, którą zapewne wielu będzie się jarać. Jest to w pełni zrozumiałe i całkowicie rozumiem czemu, ktoś może tak uważać. Przepotężny klimat, sporo juchy i ta ogólna „badassowość” bije z tej gry na kilometr.
Niestety zmiany, na jakie się tu zdecydowano, w większości nie pokryły się z tym, czego od tej odsłony oczekiwałem. O ile rzucanie tarczą i parowanie to fun, tak mniej przemawia do mnie wręcz ślamazarne tempo, bezjajeczność broni i nijaki soundtrack. Jeśli jednak np. Eternal był dla Ciebie zbyt dynamiczny i przekombinowany, to śmiało sięgaj po najnowszą część. Ja na pewno ogram ją raz jeszcze, tym razem już z innym nastawieniem. Jednak rdzeń rozgrywki dalej jest mocno „DOOMowy” – także nawet pomimo tego rozczarowania, jakie mnie spotkało, bawiłem się najzwyczajniej w świecie dobrze.
Dodam też, że bardzo szanuję twórców za ich podejście. Cały czas eksperymentują, bawią się, tworzą taką grę, na jaką mają ochotę. Owszem – The Dark Ages nie jest do końca tym, czym JA chciałem, ale dalej jednak miałem ogromną radochę z rozgrywki. O to chyba w tym wszystkim się rozchodzi, prawda? To kawał świetnego, oldschoolowego shootera, tego tej grze odjąć nie mogę.
PS. PRZESTAŃCIE SLAYEROWI ZWIERZĄTKA PRZEŚLADOWAĆ!!!