Już od pierwszych dźwięków fortepianu w Chopin, Chopin! wiadomo, że nie oglądamy zwykłej biografii. Michał Kwieciński nie rekonstruuje życia kompozytora z podręczników, gdyż on próbuje zajrzeć do wnętrza muzyki, by zrozumieć człowieka, który w nutach szukał ucieczki od własnych słabości. To film o wybitnym artyście, ale nie jako pomniku, lecz jako człowieku pełnym pasji, lęku, pychy i samotności. Reżyser przenosi nas do Paryża XIX wieku, ale jego celem nie jest rekonstrukcja epoki, tylko emocji. W jego wizji muzyka nie jest tłem, lecz sercem opowieści, bo nikt innym nie wyraża lepiej tego czego bohater nie potrafi wypowiedzieć słowami.
Chopin jakiego nie znacie

Akcja filmu przenosi nas do Paryża w 1835 roku, gdy Fryderyk Chopin ma około 25 lat. Staje się ulubieńcem arystokratycznych salonów i obiektem uwielbienia elit artystycznych i towarzyskich. Z jednej strony jest obecny w blasku wielkich przyjęć i muzycznych triumfów, z drugiej jednak zmaga się z osobistym cieniem choroby, wewnętrznymi dylematami, presją oczekiwań i dramatem ulotności. W produkcji poznajemy muzyka nie jako niedoścignionego geniusza bez skazy, lecz jako personę, który nosi w sobie nieustanny konflikt, między potrzebą bycia kochanym,
a potrzebą pozostania wiernym swojej pasji. Komponuje, gra koncerty, udziela lekcji fortepianu, podejmuje zamówienia muzyczne, próbuje balansować finanse, a wszystko to w cieniu postępującej choroby, która staje się coraz bardziej realnym ograniczeniem. Równocześnie tytuł płynnie wplata wątki relacji: jego kontakt z matką, więzi z przyjaciółmi oraz romanse z postaciami z jego życia w postaci Delfiny Potockiej, George Sand czy Marii Wodzińskiej. Ponadto obecny jest motyw emigracji, tęsknoty, inności w obcym mieście, ale i konieczności osadzania swej twórczości w nowych realiach kultury paryskiej. Narracja filmu nie biegnie liniowo krok po kroku: retrospekcje, fragmentaryczne epizody, momenty utknięte w czasie, wszystko to razem tworzy obraz kalejdoskopowy, nie tyle biografię, lecz impresję. Widz zostaje zaproszony do wnętrza myśli, do momentów, które być może nigdy nie trafiły do podręczników. Widzimy Chopina w salonach, w nocnych spotkaniach, w samotności po koncercie, w konfrontacji z niedoskonałością własnego ciała, a także w chwilach, gdy muzyka staje się jego obroną, jego językiem, jego sensorem świata.
Geniusz w cieniu namiętności i choroby
Gdy myślę o Chopin, Chopin!, pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to wyjątkowa warstwa wizualna i scenograficzna filmu. Już od pierwszych scen widać ogrom pracy włożonej w odwzorowanie XIX-wiecznego Paryża – eleganckie salony, drobiazgowe kostiumy, światło i dekoracje, które oddają zarówno przepych epoki, jak i jej atmosferę. To kino, które wchłania widza od razu, sprawiając, że niemal czuć zapach świeżo wypolerowanego fortepianu i szelest strojów arystokratów. Podobnie imponuje muzyczny wymiar filmu. Dźwięki Chopina nie są tylko tłem, gdyż stają się narracją samą w sobie. Sceny, w których muzyka wypełnia przestrzeń, a potem ustępuje miejsca ciszy, działają jak emocjonalny przewodnik po wnętrzu artysty. To kino, w którym dźwięk i obraz tworzą spójną całość, a widz może niemal dotknąć uczuć kompozytora. Nie sposób też nie docenić kreacji Eryka Kulma w roli Chopina. Aktor pokazuje zarówno błyskotliwość salonowego artysty, jak i dramat człowieka, który mierzy się z chorobą, samotnością i wymaganiami własnej pasji. Jego postać jest wielowymiarowa, a widz czuje, że obserwuje nie legendę, lecz prawdziwego człowieka w pakiecie ze wszystkimi sprzecznościami, kaprysami i emocjami.

Dzieło Michała Kwiecińskiego to produkcja, którą można uznać za próbę stworzenia artystycznego portretu wybitnego kompozytora, jednak niestety zbyt mocno skupia się on na jednym aspekcie jego życia, czyli chorobie. Zamiast ukazać Chopina jako pełnowymiarową postać, twórcy koncentrują się niemal wyłącznie na jego fizycznym cierpieniu i walce z gruźlicą. Problemy zdrowotne stają się głównym tematem opowieści, spychając na drugi plan wszystko to, co mogłoby przybliżyć nam jego charakter, emocje, pasję i wewnętrzne rozterki. W efekcie tytuł nie tyle opowiada o Chopinie, co o jego przypadłości, przez co zatraca się istota tej niezwykłej postaci. Początkowo sposób narracji wydaje się interesujący. Film operuje rytmem, w którym przeplatają się bardziej dynamiczne, rozrywkowe momenty z tymi pokazującymi pogarszający się stan zdrowia artysty. Jednak z czasem ten schemat zaczyna się powtarzać. To, co na początku jest świeże i intrygujące, po pewnym czasie staje się przewidywalne i nużące. Kolejne fragmenty opowieści wyglądają podobnie, a cykl powtarza się wielokrotnie, przez co produkcja traci napięcie, a emocje widza stopniowo wygasają.

Osobiście brakuje mi także wyraźnej drogi bohatera. Oglądamy postępującą chorobę, ale nie widzimy żadnego wewnętrznego rozwoju czy przemiany Chopina. Jego życie nie prowadzi do żadnego punktu kulminacyjnego, nie widać, by bohater coś zrozumiał, odkrył lub przeżył duchową przemianę. Zamiast opowieści o artyście, który mimo cierpienia tworzy wielkie dzieła, dostajemy monotonną historię o cierpiącym człowieku, który z każdą sceną coraz bardziej słabnie. W ten sposób cierpią też wątki poboczne, a przede wszystkim relacje. Ani relacja z George Sand, ani przyjaźnie nie mają czasu się rozwinąć. Film poświęca im tylko krótkie momenty, bo zaraz znów wraca do tematu choroby. W rezultacie żadna z tych relacji nie wybrzmiewa tak, jak powinna. Brakuje prawdziwych emocji, rozmów i napięć, które pozwoliłyby widzowi głębiej zrozumieć bohatera jako człowieka. Zastrzeżenia budzi również zakończenie. Zamiast mocnego, wyrazistego finału, otrzymujemy kilka scen, z których każda wygląda tak, jakby miała być tą ostatnią. Wszystkie te elementy prowadzą do wniosku, że największym problemem filmu jest scenariusz. Choć wizualnie Chopin, Chopin! prezentuje się efektownie, to opowiadana historia nie potrafi wzbudzić głębszych emocji. Cała emocjonalność opowieści opiera się na cierpieniu, a to zbyt mało, by poruszyć widza.
Muzyka, która boli
Podsumowując, Chopin, Chopin! to film, który niewątpliwie powstał z wielkimi ambicjami i z autentycznej potrzeby stworzenia dzieła o wyjątkowym artyście. Widać w nim ogrom pracy, zaangażowanie twórców i chęć nadania opowieści rozmachu, który rzadko spotyka się w polskim kinie. Nie sposób odmówić mu wizualnego piękna, dopracowania w warstwie estetycznej, z imponującą scenografią, nastrojowymi zdjęciami i muzyką, która brzmi tak, jakby była wyjęta prosto z duszy Chopina. Jednak mimo tej artystycznej oprawy, tytułowi brakuje spójnej emocjonalnej konstrukcji i głębi psychologicznej, które mogłyby nadać opowieści prawdziwą siłę. Wrażenie pozostaje takie, jakby film skupił się przede wszystkim na pokazaniu cierpienia, na estetyce bólu i choroby, zamiast na człowieku, który za nimi stoi. Brakuje przestrzeni dla bohatera jako artysty i człowieka pełnego sprzeczności: delikatnego, ale jednocześnie silnego w swojej twórczości oraz wrażliwego, ale niezłomnego w dążeniu do piękna. W efekcie otrzymujemy dzieło, które z zewnątrz urzeka, lecz w środku pozostawia niedosyt.

Można więc powiedzieć, że dzieło Kwiecińskiego to produkcja o ogromnym potencjale, która nie została w pełni wykorzystana. Zamiast emocjonalnej podróży przez życie i sztukę jednego z największych kompozytorów w historii, dostajemy medytację nad gruźlicą, co prawda piękną wizualnie, lecz monotonną w treści. Owszem, potrafi zachwycić formą, ale gubi się w treści. Mimo to, trudno przejść obok niego obojętnie. Chopin, Chopin! prowokuje do refleksji nad tym, jak opowiadać o wielkich postaciach, czy przez ich cierpienie, czy przez ich twórczość. I może właśnie w tej niejednoznaczności, w tym napięciu między pięknem, a pustką, tkwi jego prawdziwa wartość.