W zalewie futurystycznych gier akcji z elementami stealth Steel Seed stara się zająć miejsce gdzieś pomiędzy tytułami pokroju Stellar Blade i NieR: Automata. Niestety, zamiast świeżości dostajemy produkcję, która przypomina bardziej kopię zrobioną na szybko niż pełnoprawny, przemyślany projekt. Gra od studia Storm in a Teacup próbuje połączyć emocjonalną narrację z efektownym gameplayem, ale potyka się niemal na każdym kroku.
Kopia bez duszy
Steel Seed od początku sprawia wrażenie gry, która wie, czym chce być, ale nie do końca wie, jak to osiągnąć. Świat zniszczony przez katastrofę klimatyczną, androidy i tajemnicze instalacje – to wszystko brzmi znajomo i potencjalnie intrygująco. Jednak historia opowiadana w grze jest tak przewidywalna i płytka, że trudno się w nią zaangażować. Mimo że twórcy zatrudnili do pomocy nawet nagradzanego scenarzystę (nominowanego do BAFTA), efekt końcowy nie porusza, a raczej nuży.

Sterujemy Zoe, młodą dziewczyną z mechanicznymi wszczepami, której towarzyszy latający dron KOBY. Ich relacja miała być emocjonalnym trzonem gry, czymś na wzór więzi pomiędzy Juno a A.I. w ReCore lub Vi i Jinx w Arcane. W praktyce jednak wypada to nijako, bez dramaturgii i głębi. KOBY to po prostu kolejna gadżetowa pomoc, a nie pełnoprawna postać z charakterem.

Parkour? System walki? Są. I tylko tyle
Rozgrywka w Steel Seed skupia się na dwóch aspektach: skradaniu i parkourowej eksploracji. Początkowo daje to pewne nadzieje: przeskakiwanie przeszkód, ciche eliminacje, analiza ścieżek patrolowych przeciwników – wszystko wygląda znajomo i całkiem przyzwoicie. Problem w tym, że sterowanie nie zawsze jest responsywne, a animacje często sprawiają wrażenie sztywno zszytych.

Parkour działa, ale nie sprawia frajdy. Elementy skradankowe są z kolei zbyt łatwe – przeciwnicy poruszają się po przewidywalnych trasach, a ich AI nie stawia większego wyzwania. Zdarzają się też momenty, gdy łatwiej po prostu przebiec obok wroga niż próbować kombinować z cichą eliminacją. Takie niedbalstwo szybko zabija poczucie satysfakcji z gry.
Sprawdź także: Paranormal Cleanup — recenzja gry. Horror, który polecam z czystym sumieniem, ale dopiero po aktualizacji!
Oprócz skradania mamy również bezpośrednią walkę i to jedna z najbardziej rozczarowujących części gry. Starcia są proste, mało efektowne i pozbawione głębi. Można oczywiście ulepszać umiejętności Zoe, ale nie zmienia to faktu, że większość potyczek sprowadza się do wciskania jednego przycisku i unikania ataków. Gra pozwala też na podejście „pacyfistyczne”, co jest ciekawym zabiegiem… ale tylko w teorii. Realizacja tej opcji nie wnosi wiele do samej fabuły czy rozwoju postaci, więc traktować ją można raczej jako eksperyment niż realną alternatywę.

Oprawa audiowizualna ratuje sytuację (na chwilę)
Graficznie Steel Seed prezentuje się przyzwoicie. Nie powala, ale momentami potrafi przykuć wzrok – zwłaszcza w scenach eksploracji futurystycznych instalacji. Świat przedstawiony to mikstura industrialnych ruin i bardziej organicznych przestrzeni, co daje interesujący kontrast. Szkoda tylko, że lokacje szybko zaczynają się powtarzać, a estetyka, która początkowo wydaje się unikalna, z czasem staje się monotonna.

Na plus należy zaliczyć także muzykę – ambientowe, nieco melancholijne dźwięki dobrze współgrają z klimatem samotności i technicznej dekadencji. Udźwiękowienie postaci wypada jednak gorzej. Dialogi są momentami drętwe, a aktorzy głosowi nie zawsze radzą sobie z przekazaniem emocji.
Zawód zamiast emocji
Spędziłam z Steel Seed około piętnastu godzin i w zasadzie trudno mi wskazać moment, który naprawdę by mnie porwał. To gra, która nie ma większych błędów technicznych, ale jednocześnie nie oferuje niczego, co zostaje z graczem na dłużej. To jeden z tych tytułów, który przechodzi się raz (bez większych emocji) i szybko o nim zapomina.

Steel Seed chciało być czymś więcej – duchowym kuzynem NieR: Automata, konkurencją dla Stellar Blade. Niestety, jest tylko ich bladym cieniem. Dla fanów science fiction może to być pozycja na przeczekanie, ale nie liczcie na wielkie uniesienia. A szkoda, bo potencjał był!