Frendo w reżyserii Eli Craiga już od pierwszych minut stara się budować atmosferę tajemnicy i napięcia, jednak szybko okazuje się, że za stylową fasadą kryje się dość chaotyczna i pretensjonalna opowieść. Reżyser zdaje się być bardziej zainteresowany estetyką niż spójną narracją, przez co fabuła momentami gubi sens, a emocjonalna głębia bohaterów pozostaje jedynie sugestią. Mimo iż tytuł próbuje być ambitnym kinem z pogranicza thrillera i dramatu psychologicznego, efekt końcowy może być rozczarowujący – zwłaszcza dla widzów liczących na coś więcej niż enigmatyczne obrazy i niedopowiedziane metafory. Czy rzeczywiście jest aż tak źle?
Labirynt pozorów
W sennym miasteczku Kettle Springs lokalną legendą od pokoleń pozostaje klaun Frendo – niegdyś maskotka nieistniejącej już fabryki kukurydzy. Choć dziś postać ta uchodzi za relikt przeszłości, coroczny festiwal ku jego czci nadal przyciąga mieszkańców. Tegoroczna edycja ma być szczególna, bowiem przypada na 50-lecie powstania fabryki. Jednak tym razem święto zamienia się w koszmar – ktoś zaczyna zabijać ludzi, a świadkowie twierdzą, że widzieli… klauna. Grupa nastolatków odkrywa mroczną historię Frendo i dawne eksperymenty związane z tworzeniem animatronicznego „pracownika idealnego”. Szybko staje się jasne, że Frendo to nie tylko legenda – coś wróciło i domaga się zemsty. Eli Craig łączy slasher z czarną komedią i satyrą społeczną – opowiadając o miasteczku, które tak bardzo tęskni za przeszłością, że nie zauważa, kiedy staje się jej ofiarą.

Frendo, czyli jak zgubić widza w 90 minut
Jednym z najmocniejszych atutów Frendo jest jego pomysł – momentami oryginalny, a jednocześnie mocno zakorzeniony w znajomej ikonografii amerykańskiego horroru. Eli Craig, znany z satyrycznego podejścia do gatunku, ponownie udowadnia, że potrafi łączyć grozę z komentarzem społecznym i lekką ironią. Klaun, niegdyś sympatyczna maskotka lokalnej fabryki, zostaje tu przekształcony w przerażające, niemal mityczne bóstwo lokalnej paranoi. Przemiana ta symbolizuje nie tylko dosłowny horror, ale również lęki zakorzenione w zbiorowej pamięci mieszkańców małego miasteczka. Ponadto świetnie oddano klimat Kettle Springs – senną, duszną atmosferę miasteczka, które nie potrafi uwolnić się od swojego dziedzictwa. Scenografia i rekwizyty w postaci zniszczonej fabryki, starych plakatów reklamowych czy festynowych stoisk tworzą spójny, sugestywny świat, który z jednej strony wydaje się autentyczny, a z drugiej podszyty niepokojem i sztucznością. W tym świecie Frendo nie potrzebuje nawet przemawiać – jego milcząca obecność, ukryta za niezmiennie uśmiechniętą maską, budzi skojarzenia z najlepszymi klasykami slashera i horroru psychologicznego. Twórcy unikają prostego wytłumaczenia pochodzenia tytułowego bohatera, co w pewnym sensie potęguje jego grozę, jak i ciekawość. Czy to żywy człowiek w przebraniu? Stwór? A może metafora win i przemilczeń lokalnej społeczności?

Mimo sprawnie budowanej atmosfery, produkcja nie uniknęła licznych potknięć. Przede wszystkim film cierpi na nierówne tempo narracji. Po dynamicznym i intrygującym otwarciu środkowa część znacznie zwalnia, gubiąc napięcie. Kolejne zaginięcia, śledztwa nastolatków i migawki związane z obecnością klauna stają się bardzo przewidywalne i schematyczne. Czuć, że scenariusz próbuje przeciągać pewne wątki, zamiast pogłębiać intrygę. To prowadzi do kolejnego problemu – niewystarczającej dbałości o rozwój postaci drugoplanowych. Dorośli mieszkańcy Kettle Springs, choć potencjalnie interesujący, pozostają jednowymiarowi. Ich motywacje, szczególnie w obliczu eskalującego zagrożenia, bywają nieprzekonujące lub zbyt skrótowo zarysowane. Do grona bolączek produkcji zaliczyłbym również całkowitą niespójność. Mimo iż balansowanie między horrorem a czarną komedią jest cechą charakterystyczną stylu Craiga, w Frendo nie zawsze udaje się utrzymać równowagę. Momentami makabryczne sceny kontrastują z lekkim humorem w sposób, który wybija widza z rytmu lub utrudnia emocjonalne zaangażowanie. W mojej ocenie zdarza się, że ironia odbiera ciężar wydarzeniom, które powinny naprawdę przerażać. Finalnie znaczna część odbiorców może poczuć, że zarówno opowieść jako całość, jak i sam finał – zamiast wyjaśnić mitologię tytułowego bohatera – tylko ją komplikuje, w sposób wybitnie niesatysfakcjonujący.

W pułapce własnych ambicji
Podsumowując, pomimo wielu słów krytyki z mojej strony, Frendo uchodzi za tytuł z dużym potencjałem – oryginalny, klimatyczny. Zachwyca atmosferą, symboliczną postacią tytułowego klauna i trafnym komentarzem społecznym, ale nie unika błędów konstrukcyjnych. To horror bardziej klimatyczny niż straszny, bardziej ironiczny niż krwawy, który zostawia po sobie niepokój, lecz też niedosyt.

Jeśli oczekujesz klasycznego slashera – możesz się rozczarować. Jeśli jednak szukasz czegoś z pogranicza grozy i satyry, osadzonego w realiach zapomnianej Ameryki – Frendo może okazać się intrygującą podróżą w głąb małomiasteczkowych obsesji. Niemniej jednak narracja rwie się w połowie, napięcie zanika, a postacie zbyt często pozostają pustymi figurami, przez co widzowi trudno zaangażować się emocjonalnie w wydarzenia. To film, który momentami błyska pomysłowością, ale w ostatecznym rozrachunku zostawia wrażenie zmarnowanej szansy.
Zamiast świeżego głosu w horrorze dostajemy powtórkę z gatunkowych klisz – podanych w formie, która sprawia wrażenie niedopracowanej i zbyt rozproszonej, by naprawdę zaistnieć.