Mecenas SHE-HULK – recenzja serialu. Zielona, zła i…?

Pamiętam, że pierwsze zapowiedzi najnowszej produkcji spod szyldu Marvela nie zrobiły na mnie ogromnego wrażenia. Więc nie będę Was okłamywał, że czekałem z niecierpliwością na premierę serialu o zielonej kuzynce Bruce’a Bannera. Czułem jednak w tej produkcji pewien potencjał – kiedy tylko pojawiła się na Disney+ wiedziałem, że muszę ją zobaczyć. Jak ostatecznie wypadło najnowsze dzieło Marvela i czy warto po nie sięgnąć? Sprawdźmy!

Mecenas SHE-HULK – recenzja serialu. Zielona, zła i…?

Seriale siłą MCU

Kiedy Marvel rozpoczynał podbój małego ekranu, wypuszczając swoje pierwsze seriale przeznaczone na Disney+, podchodziłem do tego z bardzo ograniczonym entuzjazmem. Z pewnością miał na to wpływ fakt, że w tamtym okresie platforma nie była po prostu dostępna w Polsce. Kiedy jednak dane mi było sięgnąć po takie produkcje jak WandaVision, Loki czy What If…? byłem zachwycony tym, co zobaczyłem. Dostałem produkcje świeże, emocjonujące i co najważniejsze – zachowujące ducha MCU, którego tak dobrze znałem z kinowego ekranu. A potem zapowiedziano She-Hulk…

Najnowsza produkcja z Domu Pomysłów Myszki Miki miała z założenia złamać pewne schematy, do których do tej pory nas przyzwyczajano. Zamiast super-bohaterskiego akcyjniaka obiecano nam komedię prawniczą, co – nie ukrywam – wzbudziło moje zainteresowanie, ponieważ zawsze warto poznawać nowe rzeczy. Z samą Jennifer Walters aka She-Hulk może się zbyt dobrze do tej pory nie znałem, jednak mieliśmy krótki romansik przy okazji animacji z lat 90-tych, więc postać nie jest mi całkiem obca.

Cóż więc się tu stało, że ten serial tak bardzo na każdym kroku potyka się o swoje własne zielone stopy? Zacznijmy od początku…

Poznajcie Hulkicę

Naszą protagonistkę poznajemy jadącą samochodem wraz ze swoim kuzynem Brucem Bannerem, kiedy nagle drogę zajeżdża (zalatuje?) im statek kosmiczny. Nasza dwójka bohaterów traci panowanie nad pojazdem i dochodzi do wypadku, w wyniku którego napromieniowana krew Bruce’a dostaje się do krwiobiegu Jennifer. Tak oto w świecie Marvela rodzi się nowa postać, która znana będzie jako She-Hulk.

I to było miejsce, w którym po raz pierwszy się dość mocno skrzywiłem (na łapanie się za głowę i facepalmy przyjdzie jeszcze czas). MCU miało już w swojej historii mało przekonujące origin story, ale czegoś takiego to by nawet bajkopisarze od Pierścieni Władzy chyba nie wymyślili.

Czy tak powinna wyglądać kobieca siła?

Tym, co bardzo mnie w tej produkcji boli, a co rzuca się w oczy w każdym odcinku (bo twórcy walą nam tym po twarzy subtelnie niczym Mike Tyson w szczytowym momencie kariery), jest naciągana próba pokazania silnej kobiecej bohaterki. Nie byłoby w tym nic złego, ponieważ sam uwielbiam takie postacie w popkulturze, gdyby nie fakt, że uczyniono z tego w zasadzie główną oś fabuły (chociaż jej to akurat wiele w tym serialu nie znajdziecie). Gdyby tego było mało, to zrobiono to całkowicie nieudolnie, próbując pokazać męską część populacji świata jako chodzących złoli lub przynajmniej nieudaczników.

Już od jakiegoś czasu możemy zaobserwować takie zabiegi w popkulturze, kiedy zamiast tworzyć oryginalne, fantastyczne i charyzmatyczne postacie, bierze się kobiecą postać bazującą na męskim odpowiedniku, nie dobudowując jej charakteru i historii, a jedynie pokazując, w czym i jak bardzo jest od niego lepsza. Niestety ten rodzaj budowania protagonisty w moim odczuciu odnosi zupełnie odwrotny skutek, stając się niejako karykaturą, a szkoda. Chcecie przykład? W pierwszych odcinkach hulkowego treningu dowiadujemy się, iż Jennifer doskonale sobie radzi ze swoją przemianą, co samemu Hulkowi zajęło dobrych kilka lat. Przepraszam, ale tłumaczenie, iż „potrafię opanować gniew, ponieważ na co dzień jako kobieta spotykam się z wyzwaniami wymagającymi jego kontroli” do mnie nie przemawia. Przypominam, iż mówi o tym do Bruce’a, który jak wiemy z poprzednich obrazów MCU, posunął się nawet do próby samobójczej walcząc ze swoim wewnętrznym alter-ego. Dostrzegacie głębię budowania charakteru? Niestety nawet fantastyczna i charyzmatyczna Tatiana Maslany, chociaż starała się z całych sił, nie była w stanie unieść na swych zielonych barkach ciężaru beznadziejnie napisanej postaci, jaką otrzymała.

Proszę wstać! Sąd idzie!

To, czego również nie mogę Marvelowi wybaczyć, to fakt, iż poczułem się oglądając Mecenas She-Hulk najzwyczajniej w świecie oszukany. Obiecano mi komedię prawniczą i… gdzie ona jest? O tyle, o ile wśród całej masy absolutnie nieśmiesznych, żeby nie powiedzieć żenujących żartów (czarę mojej goryczy przepełniła scena twerku głównej bohaterki, która do tej pory śni mi się po nocach) jestem w stanie wyszukać kilka momentów kiedy na mojej twarzy zagościł uśmiech (nie było ich wiele, ale jednak były), tak kwestie związane z salą sądową twórcy podpatrzyli chyba u Sędziny Anny Marii Wesołowskiej (chociaż nie wiem, czy to porównanie nie byłoby dla TVN-owskiej produkcji mocno krzywdzące).

Gdybym miał sklasyfikować ten serial to prędzej sięgnąłbym tu po komedię romantyczną. Dlaczego? Ano dlatego, że życie uczuciowe naszej protagonistki pełni tu niezwykle istotną rolę. Dostajemy wręcz cały odcinek o zakładaniu profilu na popularnym serwisie randkowym, po czym obserwujemy serię średnio udanych spotkań Jennifer ze skretyniałymi mężczyznami.

Muszę zatrzymać się przy jeszcze jednej charakterystycznej dla tej produkcji kwestii. Bohaterka regularnie łamie czwartą ścianę (w zamyśle powinna się zwracać bezpośrednio do nas…) i o ile w finale sezonu zostało to zrobione naprawdę z polotem i pomysłem, za który muszę Disneyowi przyklasnąć, tak przez cały serial nie ma to większego znaczenia, przez co często miałem poczucie, jakby Jen po prostu mówiła sama do siebie, a nie do mnie jako widza.

Fabułę zmiażdżył Hulk

O fabule w Mecenas She-Hulk ciężko mi cokolwiek napisać, ponieważ po obejrzeniu całości nadal zastanawiam się, o czym ta produkcja w zasadzie była. Jak na serial od Disneya przystało, dostaliśmy tu kilka mniej lub bardziej udanych występów gościnnych, które z odcinka na odcinek przyciągały mnie przed telewizor. Na specjalną wzmiankę zasługuje w tym miejscu odcinek z Daredevilem, który obejrzałem w całości bez zażenowania, a nawet z pewną dozą przyjemności. Co najmniej jakby Charlie Cox wchodząc na plan, zabrał ze sobą całą własną ekipę filmową. Bardzo dziękuję twórcom za ten odcinek, ponieważ uzmysłowił mi on, jak ten serial mógłby wyglądać, gdyby nie postanowiono zabić go płaskimi postaciami, żenującymi żartami, absolutnym brakiem jakiejkolwiek angażującej fabuły oraz naprawdę kiepsko wyglądającym CGI (ale na to może spuszczę już zasłonę milczenia).

Macie jeszcze siłę, aby czytać dalej? To zatrzymajmy się na ostatnim odcinku, który jest absolutną jazdą bez trzymanki. Jeśli wytniemy z niego wspomniany już przeze mnie wyżej naprawdę oryginalny i ciekawie zrealizowany motyw ze złamaniem czwartej ściany, to co nam pozostanie? Chaos! Czysty chaos i jeden potężny facepalm zażenowania. Oszczędzę Wam szczegółów dotyczących tego, jak fantastycznie twórcy wywalają do kosza wątek tajemnicy, którą budowali przez cały sezon, sprawiając, że właściwie wszystko, co widzieliśmy przez te 9 odcinków, kompletnie straciło jakikolwiek sens. Finalnie okazuje się, że nie było tu żadnej tajemnicy, żadnej stawki, bo największym przeciwnikiem naszej protagonistki są ci piętnowani w każdym odcinku znienawidzeni i zidiociali mężczyźni. Hańba im!

Marvel jednak na tym nie kończy, ponieważ kiedy oglądamy finał nieco dłużej i z nieco większym zrozumieniem, to możemy sobie łatwo uświadomić, iż to, co dostajemy, jest w istocie krytyką tej części fandomu, której się ten serial najzwyczajniej w świecie nie podoba! Tak więc moi drodzy czytelnicy, jeśli obejrzeliście Mecenas She-Hulk i nie spodobało się Wam to, co zobaczyliście, to Marvel chce Wam przekazać, iż tak jak piszący te słowa jesteście po prostu ZŁOLAMI.

PODSUMOWANIE

Jeśli dobrnęliście do tego miejsca, to myślę, że nie muszę przekonywać Was w podsumowaniu, że serial Mecenas She-Hulk nie spełnił moich oczekiwań, które i tak nie były specjalnie wygórowane przed premierą. Jeśli jeszcze nie oglądaliście tej produkcji, a po przeczytaniu niniejszego tekstu nadal jesteście zdecydowani ją włączyć, to macie do tego pełne prawo i w myśl zasady: ile osób tyle opinii, być może nawet się Wam spodoba. Jeśli jednak oszczędziłem komuś czasu i zażenowania podczas seansu, to cała przyjemność po mojej stronie.

Na sam koniec zostawię tylko taką dygresję, iż zaczynam coraz bardziej niepokoić się o to, w jakim kierunku zmierza Marvel ze swoimi tworami. Cieszę się, że starają się wychodzić poza pewne narzucone schematy, ale nawet to należy robić z głową. Mam nadzieję, że Tatiana Maslany wpadnie w swojej zielonej postaci, miażdżąc tę produkcję, usuwając ją z oferty Disney+, a Wam polecam sięgnąć po nieco inne dzieła spod szyldu MCU, bo niezaprzeczalnie posiadają całą masę niesamowitych i wartościowych obrazów.

Podziel się ze znajomymi:

Udostępniam
Udostępniam
Udostępniam

NAJNOWSZE WPISY

O NAS:

Chcesz być na bieżąco, a nawet wiedzieć więcej o grach, komiksach, serialach lub filmach? GraPodPada.pl jest miejscem, gdzie znajdziesz informacje tworzone przez pasjonatów dla… graczy, czytaczy i oglądaczy ! Reprezentujemy różne opinie, patrząc na popkulturę z wielu perspektyw! Dlatego codziennie spodziewaj się treści wysokiej jakości i odnajduj interesujące Cię recenzje i informacje. Grasz w to? GraPodPada.pl to miejsce dla Ciebie… to miejsce dla każdego gracza.

Masz Pytania? Skontaktuj się z nami: kontakt@grapodpada.pl