Hobbit: Bitwa Pięciu Armii — recenzja filmu. A co powiesz na starego przyjaciela?

W przypadku każdej trylogii filmowej trzecia odsłona zazwyczaj dostarcza widzom coś mocnego, by jednocześnie we wspaniały sposób zwieńczyć wydarzenia ciągnące się od poprzednich części, ale również by zapewnić im powód do rozmyślań na kolejne dni, tygodnie czy nawet miesiące. Najczęściej twórcy starają się zamknąć historię, ze szczególnym umiłowaniem do potężnych sekwencji batalistycznych, jednakże zdarzają się również przypadki, gdy fundują nam zwrot fabularny, otwierający wrota do kolejnych produkcji. A co oferuje nam Hobbit: Bitwa Pięciu Armii? Cóż, zarówno treść książkowego pierwowzoru, jak i sam tytuł nam coś sugerują, choć, jak się okazuje, nie samą walką ten film stoi, czego możecie się dowiedzieć z lektury poniższego tekstu.

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii — recenzja filmu. A co powiesz na starego przyjaciela?

Król spod Góry powrócił

Po raz trzeci brzemię głównego bohatera dźwiga na swoich barkach Bilbo Baggins , grany przez fenomenalnego Martina Freemana. Oprócz niego na dużym ekranie pojawiają się również Richard Armitage, wspaniale odgrywającego rolę popadającego w coraz większy obłęd kransoludzkiego króla Thorina oraz Ian McKellen szósty raz kreując postać Gandalfa. W obsadzie znajdują się również inni weterani ekranizacji powieści Tolkiena, Christopher Lee jako Saruman Biały, Hugo Weaving oraz Cate Blanchett w rolach pozostałych członków Białej Rady — Elronda oraz Galadrieli.

Nie zabrakło również Orlando Blooma oraz Evangeline Lily którzy otrzymali jeszcze więcej czasu ekranowego niż w Pustkowiu Smauga, by uraczyć widzów kreacjami Legolasa oraz Taurieli. Warto także wspomnieć o Luke’u Evansie, który jako Bard, nowo wybrany przywódca ludzi z Esgaroth musi zapewnić im bezpieczeństwo i szansę na przetrwanie. A Bendict Cumberbatch ponownie bryluje, grając zarówno przerażającego smoka Smauga, jak i powoli odzyskującego siły Sługę Morgotha.

Smauga nie ma w domu

Bitwa Pięciu Armii podejmuje akcję w miejscu, w którym zakończyła się poprzednia część, czyli w momencie wylotu Smauga w stronę Miasta na Jeziorze. Jego potyczka z Bardem Łucznikiem jest pierwszym, ale nie jedynym pojedynkiem, który zobaczymy w tym filmie. Gdy roznosi się wieść o śmierci straszliwego gada, do Ereboru ruszają elfy oraz ludzie, jedni by odzyskać swoje drogocenne kamienie, utracone wiele lat temu, drudzy by uzyskać obiecaną nagrodę oraz rekompensatę. W międzyczasie z odsieczą dla oblężonej kompanii pod wodzą Thorina nadciąga również jego kuzyn Dain z armią krasnoludów z Żelaznych Wzgórz. Jednak wszystkie rasy muszą zjednoczyć się w imię wyższego dobra, gdy pod Samotną Górę docierają dwie równie potężne, co brutalne armię orków. Na sam koniec, niczym po zakończeniu dobrej opowieści akcja skacze sześćdziesiąt lat w przód, do dnia sto jedenastych urodzin Bilba do momentu, z którego cofała się w Niesamowitej Podróży.

Billy Boyd powraca ze śpiewem na ustach

Po raz szósty Howard Shore stanął na wysokości zadania komponując ścieżkę dźwiękową, która jednocześnie podobna jest do muzyki z innych opowieści o Śródziemiu, ale jednocześnie posiada zdecydowanie inny klimat, przez co odróżnia się od innych. Ponownie spotkamy się z jednym motywem muzycznym przewijającym się przez całą długość produkcji, jednak nie jest to tak zauważalne, jak w Niesamowitej Podróży, czy Pustkowiu Smauga. Mimo przytłaczającej, mrocznej atmosfery w utworach, podobnie jak w akcji dziejącej się na ekranie wybrzmiewa nuta nadziei, na to że walka kiedyś się skończy i wszyscy będą mogli w spokoju wrócić do domów.

Kontynuując tradycję ciągnącą się od Drużyny Pierścienia, Peter Jackson ze współpracownikami zdecydowali w tle napisów końcowych umieścić piosenkę zamiast samej melodii, ja to ma miejsce w większości filmów. Tym razem majstersztykiem wykazał się nie kto inny niż Billy Boyd, aktor grający Pippina w trylogii Władcy Pierścieni. Ośmielę się stwierdzić, że jest to utwór, który pod względem wywoływanych emocji przebija May it Be, który śpiewała  Enya Into the West w wykonaniu Annie Lennox, a nawet I see Fire Eda Sheerana. The Last Goodbye, w której tworzeniu Boyd miał swój udział od pisania słów, przez komponowanie słów, aż po jej ostateczne wykonanie, wspaniale wieńczy film, ale również oddaje emocje tych, którzy od 2001 roku śledzili filmowe adaptacje dzieł Tolkiena, jednocześnie zamykając ten jakże wspaniały rozdział w historii kina.

Gra kolorami

Już od pierwszych ujęć filmu w oczy rzuca się przewaga różnych odcieni szarości nad innymi barwami. W połączeniu z sytuacją Wolnych Ludów wzmacnia to odczuwanie beznadziejnej sytuacji, w której się znajdują. Jednakże podczas właściwej bitwy w miarę przechylania się przewagi w stronę protagonistów część scen zaczyna nabierać kolorów, by w momencie powrotu hobbita do Shire wybuchnąć ich pełnią. Warte wspomnienia jest również ponowne wykorzystanie kontrastu w celu skupienia uwagi widza. Szczególnie łatwo zaobserwować to można w sekwencji, gdy dosłownie promieniejąca blaskiem Galadriela wraz z innymi członkami Białej Rady wkracza do mrocznego siedliszcza Dol Guldur, by uratować Gandalfa z rąk Nekromanty. Dzięki zestawieniu jej lśniącej postaci z pełnym mroku, brudu i Cieni otoczeniem uwaga widza skupia się w głównej mierze na niej.

Baletowa choreografia elfów

Mimo iż produkcja pełna jest wszelakiej maści walk, warto zatrzymać się choć chwilę nad ich choreografią. Jako pierwsze w oczy rzuca się zamiłowanie elfów do piruetów z ostrzami, co wspaniale prezentują Elrond podczas walki w Dol Guldur oraz Thranduil w ruinach Dale. Niestety w przypadku Legolasa trzeba przyznać, że akrobatyczne popisy momentami przeczące grawitacji zdecydowanie kłują oczy i wytrącają z nastroju kreowanego przez cały film. Innym aspektem, który mógł być zrealizowany lepiej, są półprzeźroczyste postacie dziewięciu Nazguli. W porównaniu do owianych tajemnicą kreatur, schowanych pod kapturami, które bohaterowie Władcy Pierścieni napotykali nieraz na swojej drodze, w całości wygenerowane komputerowo, migoczące niczym stary ekran zjawy zaserwowane nam w tym filmie wypadają dość blado.

Pomoc na żądanie

Ponownie na ekranie ujrzeć można rozwiązania, które zdecydowanie zakrawają na schemat deus machina. Gdy dzieci Barda są krok od śmierci z rąk trolla, w cudowny sposób jest on w stanie zjechać wózkiem w prostej linii przez wypełnioną zgliszczami ulicę po to, by je uratować. A Elrond z Sarumanem Białym kryją się w zakamarkach Dol Guldur, by pojawić się na ekranie akurat w momencie, gdy Galadriela mówi powracającemu  do świata żywych Nekromancie, że nie jest sama. Film pełny jest również odniesień do szerokiego uniwersum Śródziemia, jednak są one prowadzone w dość niekonsekwentny sposób.

Co z tego, że jeden albo drugi bohater wspomni o wadze Ereboru jako przyczółka do ziem Angmaru, skoro tylko skromny procent widzów ma na tyle szeroką wiedzę, by zrozumieć szerszy obraz sytuacji. W oczy rzucają się równie niedopatrzenia, jak Thranduil wysyłający Legolasa na poszukiwania jakoby znanego już Obieżyświata, który według chronologii filmów w tym momencie może mieć co najwyżej 10-11 lat. Wydaje się również, że twórcy wygodnie zapomnieli o olbrzymich Robołakach (swoją drogą dość podobnych do Miażdżypaszcz), przekopujących tunele dla armii orków, które zamiast siać zniszczenie pośród wrogich armii, zniknęły po dotarciu do Samotnej Góry.

Początek, czy koniec?

Bitwa Pięciu Armii stanowi jednocześnie zwieńczenie przygód Bilba, wprowadzenie do wyprawy Drużyny Pierścienia oraz pożegnanie ekipy Petera Jacksona ze Śródziemiem. Produkcja stawia na inny klimat niż dwie poprzednie odsłony, czasem na siłę starając się wepchnąć slapstickowy humor. Szczególnie łatwo zauważyć to w postaci Alfrida, który jeszcze w poprzednim filmie był kreowany na podobieństwo Grimy Gadziego Języka, a w tym tytule służy głównie jako element komediowy. Ten oraz inne mankamenty rekompensuje widzom wspaniała gra aktorska Martina Freemana oraz Richarda Armitage’a (szczególnie tego drugiego, w poruszającej scenie halucynacji w apogeum jego obłędu) oraz  wspaniałe ujęcia kompanii Thorina wybiegającej przez bramę Ereboru, by dołączyć walki z orkami czy też jednego z bohaterów, który oddaje ostatnie tchnienia, patrząc na wyzwolone królestwo przodków. Trylogia Hobbit posiada dużo niedociągnięć, nie znaczy to jednak, że nie jest warta obejrzenia. Poprzez rozszerzenie materiału pochodzącego z książkowego pierwowzoru o informacje z innych dzieł Tolkiena filmy zostały mocno rozciągnięte, lecz dzięki umieszczeniu ogromu nawiązań do Władcy Pierścieni zatarta została granica między obiema seriami, przez co wszystkie 6 filmów można oglądać praktycznie jednym ciągiem.

Podziel się ze znajomymi:

Udostępniam
Udostępniam
Udostępniam

NAJNOWSZE WPISY

O NAS:

Chcesz być na bieżąco, a nawet wiedzieć więcej o grach, komiksach, serialach lub filmach? GraPodPada.pl jest miejscem, gdzie znajdziesz informacje tworzone przez pasjonatów dla… graczy, czytaczy i oglądaczy ! Reprezentujemy różne opinie, patrząc na popkulturę z wielu perspektyw! Dlatego codziennie spodziewaj się treści wysokiej jakości i odnajduj interesujące Cię recenzje i informacje. Grasz w to? GraPodPada.pl to miejsce dla Ciebie… to miejsce dla każdego gracza.

Masz Pytania? Skontaktuj się z nami: kontakt@grapodpada.pl