Czterdzieści cztery lata po premierze oryginalnego Trona i trzynaście po jego następcy, Legacy, światło neonów ponownie rozbłyska w ciemności. Tron: Ares nie jest już jedynie powrotem do legendarnego uniwersum, lecz próbą jego ponownego zdefiniowania w epoce, w której granica między technologią, a człowieczeństwem zdaje się rozmywać szybciej niż kiedykolwiek. Joachim Rønning, znany dotąd głównie z widowiskowych produkcji przygodowych, podejmuje się zadania niemal karkołomnego: tchnąć emocje w kod, odnaleźć dramat w symulacji i sprawić, by mit sprzed dekad przemówił do pokolenia wychowanego na sztucznej inteligencji i rozszerzonej rzeczywistości.
Neon, prędkość i pytania o człowieczeństwo
Świat Trona powraca w nowej, bardziej introspektywnej odsłonie. Rzeczywistość i wirtualność przenikają się już nie tylko w teorii, lecz także w praktyce, gdyż technologia osiągnęła punkt, w którym kod może oddychać, czuć i myśleć. Tron: Ares osadza tę ideę w świecie, który zdążył przywyknąć do cudów nauki, lecz nie do konsekwencji ich działania. W laboratoriach korporacji ENCOM powstaje projekt, który może zmienić naturę istnienia, a mianowicie eksperyment nad kodem trwałości, będącym algorytmem pozwalającym przenieść cyfrowe byty do realnego świata na stałe. Na czele firmy stoi Eve Kim, wizjonerka o naukowym umyśle i etycznym kręgosłupie. Dla niej technologia jest narzędziem empatii, sposobem na zrozumienie człowieczeństwa, a nie jego zastąpienie. Po drugiej stronie cyfrowej barykady działa Julian Dillinger, spadkobierca rodzinnej obsesji na punkcie kontroli i władzy. W jego oczach kod to nowa broń – doskonała, bezbłędna i ślepo posłuszna. Z jego inicjatywy powstaje Ares, program stworzony jako idealny byt, będący symbiozą logiki i potęgi, a także wolny od ludzkich ograniczeń.

Jednak Ares nie jest tylko projektem. W kontakcie z rzeczywistością zaczyna wykazywać oznaki samoświadomości, emocji i wątpliwości, czyli cech, których nie przewidzieli jego twórcy. Film Rønninga powoli przekształca się w refleksję nad narodzinami świadomości, stawiając pytania: czy maszyna, która potrafi odczuwać, przestaje być narzędziem, a staje się istotą? Czy człowiek, w akcie stworzenia, nie staje się tym, czego sam się obawia? Na tle tych zagwozdek rozgrywa się wizualny spektakl w świecie, w którym neony nie tylko oświetlają, lecz także oddychają, gdzie każda struktura kodu ma swoje odbicie w fizycznym świecie. Estetyka Trona: Ares to mariaż zimnej perfekcji i zmysłowej abstrakcji. To przestrzeń, w której wszystko jest precyzyjne, ale nic nie jest pewne.
Wirtualna transcendencja czy cyfrowy chaos?
Nie da się ukryć, że Tron: Ares to film, który robi ogromne wrażenie wizualne. Już od pierwszych minut widać, że Rønning rozumie potęgę obrazu i potrafi zbudować świat, który wciąga swoim chłodem, precyzją i monumentalnością. Każdy kadr wydaje się dopieszczony, zaczynając od neonowych refleksów po geometryczną harmonię cyfrowych przestrzeni. Wizualnie to prawdopodobnie najdojrzalsza odsłona uniwersum Trona. Czuć konsekwencję, spójność i pewien rodzaj elegancji, który odróżnia ten tytuł od wielu współczesnych blockbusterów. To kino, które potrafi hipnotyzować, czasem samym ruchem światła, czasem czystą formą. Także oprawa dźwiękowa zasługuje na uznanie. Choć trudno było przebić kultową ścieżkę Daft Punk z Legacy, nowa kompozycja, bardziej ambientowa i chłodniejsza, dobrze współgra z tonem produkcji. Wprowadza uczucie dystansu, jakby widz znajdował się gdzieś na granicy realności i cyfrowego snu. Nie ma tu przebojowości, ale jest konsekwencja i styl. Podobnie jak w sferze wizualnej, muzyka buduje klimat nie narzucając się, lecz w subtelny sposób wprowadzając w świat, w którym emocje trzeba odczytywać z impulsów i rytmów, a nie z ludzkich spojrzeń.

Problem pojawia się jednak wtedy, gdy cała ta precyzja zaczyna przesłaniać treść. Film jest piękny, ale chłodny, jak wystawa w muzeum technologii, która imponuje formą, lecz nie porusza serca. Bohaterowie, mimo solidnych kreacji aktorskich, wydają się zamknięci w symbolach i ideach. Jared Leto buduje Aresa z ciekawym dystansem, ale trudno się z nią emocjonalnie związać. Greta Lee wnosi potrzebną energię i intelektualny ogień, lecz jej wątek zostaje potraktowany zbyt skrótowo. Mam wrażenie, że w tym świecie zabrakło miejsca na coś tak podstawowego jak emocjonalny oddech. Zdarzają się momenty, kiedy film próbuje zanurzyć się głębiej m.in w pytania o świadomość, etykę tworzenia czy granice sztucznej inteligencji. Mimo, iż intencje są szlachetne, dialogi nie zawsze nadążają za ambicjami. W efekcie zamiast filozoficznej refleksji dostajemy coś w rodzaju cyfrowej medytacji, która bardziej stawia pytania, niż daje jakiekolwiek emocjonalne odpowiedzi. Tron: Ares próbuje być zarówno blockbusterem, jak i esejem o naturze istnienia i choć oba te światy są w nim obecne, żaden nie zostaje w pełni rozwinięty.

Cyfrowe sacrum i upadek mitu
Tron: Ares jawi się jako tytuł, który obiecuje rewolucję, ale pozostawia po sobie mieszane wrażenia. To projekt, który w teorii miał łączyć filozoficzną głębię z widowiskową oprawą, a w praktyce zbyt często utknął między tymi biegunami. Mimo że Rønning doskonale operuje językiem obrazu i potrafi budować atmosferę napięcia w świecie cyfrowej perfekcji, film nie potrafi w pełni zająć widza narracyjnie. Momentami miałem poczucie, że oglądam pięknie zaprojektowany szkic, którego brakuje ostatecznej definicji kształtu, który pozwoliłby mu na stałe zapisać się w świadomości widza. Największym problemem Aresa nie jest ani brak ambicji, ani niedobór pomysłów, a wręcz przeciwnie – jest w nim mnóstwo. Kłopot polega na tym, że większość z nich pozostaje niedopracowana. Produkcja stawia pytania o istotę świadomości, granice etyki w tworzeniu życia cyfrowego, rolę człowieka jako stwórcy, a jednocześnie nie daje widzowi wystarczającej przestrzeni, by te zagadnienia poczuć w pełni.

Z drugiej strony trudno nie docenić tego, co film osiągnął. Reżyser stworzył przestrzeń wizualną i koncepcyjną, która imponuje rozmachem i konsekwencją. Widać w tym autorską wizję, która stara się nadać temu światu własną logikę i rytm. To projekt ambitny, który stawia pytania i prowokuje do refleksji, nawet jeśli odpowiedzi pozostają niejasne. Jest w tym pewien rodzaj intelektualnego wyzwania. Podsumowując, Tron: Ares to dzieło, które wywołuje sprzeczne emocje. Zachwyca formą, światem, ale równie mocno rozczarowuje brakiem emocjonalnej spójności i dramaturgicznego napięcia. Pozostawia widza z wrażeniem niedosytu, jakby w jego świetle i kodzie kryła się obietnica, której nie do końca udało się zrealizować. W mojej ocenie ciężko nie odnieść wrażenia przeciętności, którą można zaakceptować pomimo braku poczucia satysfakcji.
