Przyszła ona, pani maruda i niszczycielka dobrej zabawy. Ostatnia faza Marvela nie przypadła mi do gustu swoimi produkcjami, po seansie Thunderbolts zyskałam iskierkę nadziei, że może MCU jeszcze odzyska swój pazur z czasów Avengers: Endgame. Czy najnowsza Fantastyczna Czwórka podtrzymała ten płomień czy zgasiła oczekiwania w zarodku?
Witajcie na retro futurystycznej Ziemi-828
Reżyser Matt Shakman zrezygnował z wielowątkowej opowieści o narodzinach superbohaterów, stawiając na dynamiczny i retro-futurystyczny klimat końca lat 60. XX wieku. Akcja toczy się na alternatywnej Ziemi828, gdzie Reed Richards (Pedro Pascal) i Sue Storm (Vanessa Kirby) żyją już jako uznani bohaterowie i spodziewają się dziecka. Film rozpoczyna się subtelnie – od zwiastunu osobistej zmiany w życiu Reeda i Sue – by naraz przenieść nas w kosmiczny konflikt z Galactusem (Ralph Ineson) i jego heraldem Srebrnym Surferem, granym przez Julię Garner.
Zachwycająca estetyka i casting

Na samym początku byłam szczerze zachwycona klimatem panującym na ekranie. Estetyka przypominała produkcje Billiego Wildera przeplatające się z kreskówkowymi Jetsonami czy niedawną WandaVision. Energia pomiędzy bohaterami przypominała rodzinny sitcom. Pascal idealnie wpisuje się w stereotyp amanta lat 60. swoją postawą hołdując takim tuzom jak Cary Grant czy Rock Hudson. Partnerująca mu Kirby z burzą blond loków ma w sobie urok Doris Day, ale również siłę, której pozazdrościła by jej niejedna feministka. Idealną przeciwwagą do analitycznego Reeda i kobiecej Sue są Ben Grimm (Ebon Moss-Bachrach) i Johnny Storm (Joseph Quinn). Ten pierwszy, jak zwykle, wnosi do zespołu brutalną siłę, ale Moss-Bachrach nadaje mu zaskakującą delikatność – w jego interpretacji Thing to postać z duszą poety, nie tylko miotający gruzem mięśniak. Quinn natomiast wciela się w Johnny’ego Storma z młodzieńczą werwą i bezczelnością, którą pamiętamy z jego roli w Stranger Things. Ich relacja – podszyta szorstką miłością i wzajemnym dogryzaniem – to zdecydowanie jeden z najmocniejszych elementów filmu. Mimo widocznych starań, fabuła momentami zdaje się ograniczać bohaterów do archetypów: matka, naukowiec, komik, twardziel, a same rozterki – chociaż obecne – są dość oklepane.
Mimo tej dobrze funkcjonującej chemii w zespole, nie sposób nie zauważyć, że scenariusz traktuje niektóre konflikty po macoszemu. Najbardziej boli zmarnowany potencjał Srebrnego Surfera. Julia Garner wprowadza do roli chłodny dystans i subtelne napięcie, lecz jej postać zostaje sprowadzona do roli niemal niemej emisariuszki katastrofy, bez szerszej motywacji czy konfliktu wewnętrznego. W komiksach Srebrny Surfer to tragiczny bohater – tu niestety przypomina bardziej błyszczący rekwizyt niż pełnoprawnego przeciwnika czy sprzymierzeńca.
Gdzie Ci Villani? Prawdziwi tacy! Orły, sokoły, herosi…Gdzie te złole, gdzieee?

Zdecydowanie największym rozczarowaniem Fantastycznej Czwórki: Pierwsze kroki okazała się dla mnie postać Galactusa. Od momentu, gdy tytułowa czwórka odwiedza jego wymiar i poznajemy motywację kosmicznego pożeracza światów, napięcie nagle spada, jakby ktoś spuścił powietrze z potężnie nadmuchanego balonu. Zamiast istoty o niemal boskiej aurze, otrzymujemy przeciwnika dość przewidywalnego, z motywacjami, które nijak nie poruszają emocjonalnie. Brakowało mi tu prawdziwej mroczności – złola, który nie tylko przeraża swoją potęgą, ale też fascynuje przeszłością, którego origin story wbija w fotel, a nie zostawia z poczuciem: „to już wszystko?”. Marvel, kiedyś specjalista od budowania złożonych antagonistów, jak Green Goblin, Magneto, Thanos czy Loki, tym razem postawił na estetykę i atmosferę zamiast treści i psychologii. Sam Galactus wygląda jak dziecko Generała Daimosa i Raidena z Mortal Kombat.
Co więcej, scen walki – jak na marvelowski blockbuster – było zaskakująco mało. Oczywiście, nie każda superprodukcja musi wybuchać co pięć minut, ale tu po prostu brakowało napięcia. W żadnym momencie nie miałam poczucia realnego zagrożenia, żadnego momentu, który kazałby mi wstrzymać oddech. Wszystko rozgrywa się raczej w konwencji wystylizowanego widowiska niż pełnokrwistego konfliktu. Tak jakby film bał się zabrudzić, ubrudzić kostium bohatera, pozwolić mu na fizyczną i emocjonalną porażkę. To rozczarowuje, zwłaszcza że sama estetyka – choć piękna – nie wystarcza, by utrzymać uwagę przez cały seans.
Zbyt sterylny
Reżyseria Shakmana niewątpliwie wnosi lekkość i zabawę do formuły Marvela, ale chwilami balansuje na granicy zbytniej sterylności. Stylizacja retro-futurystyczna, choć intrygująca i spójna wizualnie, momentami odsuwa nas emocjonalnie od wydarzeń na ekranie. Zamiast wciągać, dystansuje. Być może to celowy zabieg: opowieść o bohaterach, którzy od dawna są herosami, bez potrzeby kolejnego origin story, wymagała innego podejścia. Ale to właśnie ta decyzja może sprawić, że część widzów poczuje niedosyt.
Ludzkie oblicze superbohaterów
Na uznanie zasługuje to, jak konsekwentnie twórca pokazuje swoich bohaterów od strony ludzkiej. Fantastyczna Czwórka nie jest tu tylko grupą nadludzi ratujących świat – to przede wszystkim rodzina. Konflikt nie dotyczy wyłącznie Galactusa, ale też tego, jak poradzić sobie z odpowiedzialnością za siebie nawzajem, jak połączyć rolę bohatera z rolą rodzica, partnera, przyjaciela. Momentami przypomina to bardziej dramat obyczajowy niż film superbohaterski i wbrew pozorom, to dobrze. Pojawiają się pytania o sens wcześniejszych decyzji, o to, co naprawdę znaczy być protektorem społeczeństwa, gdy staje się ono zagrożeniem dla najbliższych. W jednej z kluczowych scen Reed pyta: „czy nasz obowiązek wobec świata jest ważniejszy niż nasza rodzina?” i choć film nie odpowiada na to wprost, to zostawia z refleksją, która zostaje po napisach.
Szczególnie mocno wybrzmiewa lęk o stratę. Strach przed utratą dziecka, partnera, tożsamości jest obecny w wielu relacjach i dialogach, choć często tylko podskórnie. Ta warstwa emocjonalna sprawia, że bohaterowie są bardziej wiarygodni, mniej kartonowi niż w poprzednich ekranizacjach. To zdecydowany krok naprzód w ukazywaniu ludzkiego oblicza herosów, nawet jeśli momentami wydaje się to dziać kosztem dynamiki i typowej marvelowskiej widowiskowości.
Nie znaczy to jednak, że Fantastyczna Czwórka: Pierwsze kroki jest filmem nieudanym. Wręcz przeciwnie, to solidny, miejscami zachwycający wizualnie projekt, który stawia na estetykę i atmosferę bardziej niż na klasyczny marvelowski dramat. Muzyka Michaela Giacchino, pełna echa złotej ery Hollywood, potęguje uczucie, że oglądamy coś bardziej teatralnego, wręcz operowego. Jeśli zaakceptujemy ten ton film sprawia dużą przyjemność. Jeśli jednak oczekiwaliśmy historii z emocjonalnym ciężarem na miarę Strażników Galaktyki czy Avengersów, możemy czuć się lekko oszukani.

Podsumowanie
Podsumowując Fantastyczna Czwórka: Pierwsze kroki to film pełen sprzeczności: z jednej strony odświeżający, stylowy i klimatyczny, z drugiej – niedokończony i trochę zbyt asekuracyjny. Jakby Marvel chciał wrócić do formy, ale nie do końca miał odwagę postawić wszystko na jedną kartę. Czy trzymałam kciuki za tę Fantastyczną Czwórkę? Owszem. Czy wyszłam z seansu usatysfakcjonowana? Raczej tak. Ale czy poczułam to samo uniesienie, które towarzyszyło mi przy pierwszych Avengersach? Niestety nie. Na razie pozostaje mi wierzyć, że te małe pierwsze kroki to dopiero początek drogi – i że jeszcze będą wielkim krokiem dla Marvela.