Ten, kto zna mnie osobiście lub regularnie czytuje moje recenzje, ten zapewne wie, że jestem wielkim miłośnikiem Śródziemia – świata stworzonego kilkadziesiąt lat temu przez pewnego profesora filologii z Oksfordu. Cechuje się on tym, że im bardziej ktoś się w niego zagłębia, tym więcej ukrytych skarbów odkrywa. Z tego powodu nieustannie śledzę wszelkie nowości pojawiające się na rynku książkowym (i nie tylko). Nie inaczej było też w przypadku kolejnego tomu Historii Śródziemia.
Moi drodzy, jesteśmy już w połowie drogi!
Wielokrotnie zdarzyło mi się już wspominać, że Historia Śródziemia jest prawdopodobnie jednym z największych przedsięwzięć czytelniczych, przed którym stanęło poznańskie wydawnictwo Zysk i S-ka. W ostatnich latach zdominowało ono tolkienowski rynek wydawniczy w Polsce, jednak to właśnie ten 12-tomowy cykl stanowi trzon wszystkich premier. Po premierze Powrotu Cienia znaleźliśmy się więc w połowie drogi do ukończenia cyklu, który jak dotąd został wydany w pełni tylko w języku angielskim i hiszpańskim.
Książka trafiła na półki księgarń w czerwcu bieżącego roku. Tym razem za przekład treści odpowiadało znane w fandomie małżeństwo Maria Gębicka-Frąc oraz Cezary Frąc. Niestety pan Cezary po wielu latach spędzonych na tłumaczeniu pożeglował w stronę Valinoru kilka miesięcy przed premierą swojego ostatniego dzieła. Z drugiej strony ten tom stał się dla czytelników pamiątką jego owocnej pracy. Za ilustrację zdobiącą obwolutę i kryjącą się pod nią okładkę odpowiada Michał Krawczyk, znany fanom cyklu z ilustracji do obu tomów Księgi Zaginionych Opowieści czy wielowarstwowej w swym przekazie grafiki z Utraconej Drogi.

Kiedy Frodo nie był Frodem
Po historii powstawania Silmarillionu – dzieła stanowiącego mitologię Śródziemia, dzieła, nad którym Tolkien pracował przez większą część swego życia, przyszła pora na opowieść o powstawaniu innego tytułu, znacznie bliższemu przeciętnemu czytelnikowi. Wraz z szóstym tomem Historii Śródziemia wraz z Christopherem Tolkienem wkraczamy w epokę twórczości jego ojca, bezpośrednio związaną z Władcą Pierścieni. Sam tytuł pochodzi natomiast od samego Tolkiena, który początkowo chciał tak nazwać rozdział przygody, znany obecnie jako Drużyna Pierścienia.
Szósty tom Historii Śródziemia zawiera maszynopisy, szkice i notatki obejmujące losy protoplastów Drużyny Pierścienia od zabawy z dawna oczekiwanej, czyli hucznych urodzin Bilba aż po zwiedzanie przyjemnego, wcale nie opuszczonego krasnoludzkiego królestwa, znanego również jako kopalnie Morii. Dlaczego piszę o protoplastach? Już odpowiadam. Na tym etapie powstawania opowieści chyba tylko Bilbo był Bilbem. Zamiast Froda Jedynym Pierścieniem opiekował się Bingo Bolger-Baggins, który w karczmie w Bree spotkał Trottera – hobbita w drewniakach, ochoczo kłusującego po leśnych ostępach. Dodatkowo w Powrocie Cienia pojawiają się pierwsze koncepcje na pochodzenie, liczbę czy wygląd Czarnych Jeźdźców, którzy po latach potrafią niejednego odbiorcę przyprawić o ciarki na plecach.
W tym miejscu natomiast muszę pochwalić sposób, w jaki Christopher zredagował ogrom tekstów pozostawiony przez ojca. W Powrocie Cienia rozwój historii został zgrabnie podzielony na trzy fazy. Zapewne na wstępie może odstraszyć was wielokrotne obcowanie z tymi samymi wydarzeniami, przedstawianymi na różne sposoby. W tym miejscu zaznaczę jednak, że tak jak poprzednie tomy, tak i ten nie są przeznaczone do czytania ciągiem, jak Władca Pierścieni, a raczej do czytania jednego, może dwóch rozdziałów dziennie. Zapewniam was, że wtedy docenicie ogrom pracy włożony przez duet Tolkienów, a śledzenie procesu ewolucji opowieści w kierunku ostatecznie znanej wersji przyniesie wam ogromną satysfakcję i przyjemność.

Jedno tłumaczenie, by wszystkimi rządzić
Wspomniałem już wcześniej, że za tłumaczenie powyższego tomu odpowiadało znane i szanowane w polskim fandomie małżeństwo. Mimo że pan Cezary pożeglował już w stronę Valinoru, pozostawił po sobie pomysł, który zasługuje na szczególną uwagę. W trakcie swojego zapoznawania się ze Śródziemiem niemało czasu spędziłem na tematycznych grupkach, forach czy tematycznych kontach społecznościowych. Bardzo szybko zauważyłem bitwy, które wybuchały, gdy dyskusja zahaczała o tłumaczenia (Skibniewska, Łoziński i Frącowie właśnie).
Co prawda na początku broniłem stanowiska, że do owocu pracy Skibniewskiej nic się nie umywa, jednak z biegiem lat otwierałem się na niesławnego Łozińskiego. W trakcie lektury Powrotu Cienia zacząłem starania, by obok nich na półce stanęło także trzecie tłumaczenie. Podobnym – obiektywnym podejściem do przekładu, wykazał się duet tłumaczy. Gdy w tekście pojawia się nazwa własna, niemalże za każdym razem Łozizmom (wykorzystanym ze względu na prawa wydawcy do tejże wersji) w nawiasie kwadratowym towarzyszą ich alternatywy. Muszę przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Nie tylko żaden z fanów nie poczuje się pokrzywdzony, ale obok wglądu w warsztat pisarski Tolkiena, czytelnicy mają wyjątkową okazję porównania podejścia różnych tłumaczy bez wyciągania licznych tomów z półek.

Zaglądając Tolkienowi przez ramię
Myślę, że tak najbardziej obrazowo mogę określić szansę, jaką Powrót Cienia stawia przed każdym z czytelników. Rzadko kiedy mamy bowiem szansę prześledzenia procesu twórczego dzieła kultury, które uwielbiamy. W tym przypadku nie tylko możemy poznać etapy rozwoju opowieści, która miała przynieść autorowi sławę przekraczającą wszelkie oczekiwania. Nierzadko krótsze lub dłuższe fragmenty rozdziałów opatrzone są osobistymi komentarzami J.R.R. Tolkiena, w których podpowiadał sobie, co musi zmienić lub dodać, aby z pojedynczych pomysłów stworzyć komplementarny świat i historię, za które kochamy Władcę Pierścieni.

W dialog z czytelnikiem wchodzi natomiast młodszy z Tolkienów, na którego barkach spoczęło zadanie uporządkowania spuścizny ojca. Przy każdym z (czasem roboczo nazwanych) rozdziałów opowiada o tym, jak z wnikliwością godną detektywa porządkował poszczególne rękopisy czy maszynopisy, a nierzadko podejmował decyzję, czy dany fragment jest na tyle przełomowy, by publikować go w całości zamiast podkreślenia wprowadzonych zmian. Co prawda daleko mi od zawodowego zajmowania się literaturą, jednak bez cienia wątpliwości przyznaję, że takie dzieła jak Historia Śródziemia pomagają w lepszym rozumieniu nieustannego procesu stojącego za pisaniem powieści. Muszę jednak równolegle zaznaczyć, że jest to jednak lektura dla bardziej zagorzałych miłośników Śródziemia, a nawet zawodowych badaczy lub studentów literatury.
Urozmaiceniem dla ponad 500 stron studium nad rozwojem historii stanowią przede wszystkim faksymile odręcznych notatek i map Profesora stanowiących podstawę dla map narysowanych później przez Christophera. W połączeniu z mnogimi przypisami, odnoszącymi się zarówno do tekstu zawartego w Powrocie Cienia, jak i innych dzieł, które wyszły spod pióra Tolkiena, stanowią one nieopisaną kopalnię wiedzy, która oczekuje, byśmy wypowiedzieli słowo „przyjaciel” i zaczęli eksplorować jej zakamarki.

Wyrusz z nami do Mordoru
Powrót Cienia to fascynujący wgląd w warsztat pisarski Tolkiena, pozwalający dosłownie „zajrzeć Profesorowi przez ramię”. Książka ukazuje niezwykle dynamiczny proces powstawania Władcy Pierścieni – od pierwszych, skromnych pomysłów i szkiców po kolejne wersje wydarzeń oraz wczesne, dziś już egzotyczne koncepcje postaci i motywów. Staranna redakcja Christophera Tolkiena oraz bogactwo faksymiliów i komentarzy czynią z tomu dzieło nieocenione dla fanów, badaczy i wszystkich, którzy pragną zrozumieć, jak rodziła się jedna z najważniejszych historii XX wieku. Natomiast polskie tłumaczenie, dzięki uwzględnieniu równoległych nazw z różnych przekładów, dodatkowo otwiera przed czytelnikiem unikatową możliwość porównania podejścia tłumaczy. To lektura, która dużo wymaga od czytelnika, ale w nagrodę oferuje mu niezwykłą satysfakcję z obserwowania, jak rozproszone pomysły stopniowo przekształcają się w znany nam dziś epos.

