W swojej karierze gracza napotkałem już wiele symulatorów, od klasycznego Farming Simulator, przez symulatory demolki aż po słynny Euro Truck Simulator. Każdy z powyższych tytułów trzyma się w miarę rzeczywistości, którą pragną odwzorować. Tytuł, z którym ostatnio miałem do czynienia, co prawda zalicza się do wspomnianego grona, jednakże jego otoczka daleka jest od realnego świata.
Studio małe, ale śmiałe
Sunken Engine to druga (ale pierwsza pełnoprawna) produkcja Two Nomads Studio, czyli tureckiego producenta gier indie. Dał się on wcześniej poznać dzięki demonstracyjnej wersji Iron Convoy – turowego survivalu z elementami RPG, w której zamiast ludzkimi awatarami, ścieramy się czterokołowcami. Tym razem zdecydowali się na symulator naprawy statków, który nie należy do sztampowych. Został on ubrany w oprawę pełną lovecraftowskich klimatów, a na każdej przypływającej krypie i za każdym rogiem kryją się mroczne tajemnice. W momencie pisania poniższej recenzji gra znajduje się we wczesnym dostępie.

Tego mroku nie zmyje nawet mydło
Do przystani, stanowiącej centrum naszych przygód, trafiamy po zagadkowym zniknięciu naszego ojca. Oprócz podtrzymywania jego dziedzictwa i walki o uratowanie podupadłego biznesu, do naszych celów należy także odkrycie tajemnic otaczających naszego rodziciela oraz innych mieszkańców dość mrocznej wyspy, na którą zaprowadzi nas los. Do tego warto wypełniać swoje zlecenia jak najdokładniej, bo inaczej nasze zarobki na tym ucierpią. Warto też znaleźć sposoby na rozwijanie się mimo niesprzyjającej gospodarki, które nierzadko będą wymagać bardzo oryginalnych pomysłów. Przy nawale pracy i niemalże nieustannym pukaniu do drzwi warto pamiętać o tym, żeby nie oszaleć i zachować zdrowy rozsądek, bo bez niego daleko nie zajdziemy.

Szczotka, wiadro, młotek, gwoździe
Tak pokrótce można opisać trzon gry. Naszym głównym zadaniem jest bowiem przyjmowanie i wypełnianie zleceń na czyszczenie i drobne naprawy różnorodnych jednostek pływających. Na początku nie zrobimy nic poza zebraniem śmieci do wiadra, zeskrobywaniu ostryg i rozgwiazd z desek pokładu i wyszorowaniu plam, o których pochodzenie lepiej nie pytać. Szczególnie polubiłem to, że za każdą lepiej lub gorzej wypucowaną krypę otrzymujemy pieniądze, które możemy zarówno zainwestować w rozwój zakładu, jak i przepić i przegrać podczas wieczornej wizyty w tawernie. Z czasem jednak do wachlarza świadczonych usług dochodzi np. łatanie dziur w pokładzie czy pozbywanie się zjawisk nadprzyrodzonych połączone z okazyjnym opróżnianiem szafek z ich całkiem cennej zawartości.
Zacznij skromnie, skończ bogato
Co prawda pierwsze przyjmowane zlecenia bywają dość toporne, to jednak mimo prostoty mechanik gra bardzo szybko nabiera tempa, wciągając niczym najlepsze strategie turowe. Początek naszej kariery to przede wszystkim przepełnione butelkami jachty i kutry, które niekoniecznie pachną fiołkami. Bardzo polubiłem sposób, w jaki twórcy zaprojektowali możliwości rozwoju naszego biznesu. Co prawda możemy zafundować sobie większy dok, ale nie przyda się on, dopóki nie odłożymy jeszcze jednej kupki szmalu na wykupienie odpowiedniej licencji w urzędzie. A gdy znudzi się nam krążenie tam i z powrotem po warsztacie lub za oknem szaleje sztorm, gra sama zachęca do chwycenia za wędkę i cierpliwego oczekiwania na rybkę. Za większość czynności zyskujemy doświadczenie, które co jakiś czas przekłada się na kolejne punkty umożliwiające odblokowanie pasywnych ulepszeń.

Innym aspektem, który przypadł mi do gustu, jest ekonomia. Mimo niskiego stopnia skomplikowania deweloperom udało się wcisnąć kilka ciekawych rozwiązań. Zamiast wyrzucać zebrane szpachelką bezkręgowce, możemy je równie dobrze sprzedać sąsiadom, ustawiającym się w kolejkach do naszego małego bazarku. Czasem jednak okazuje się, że ostatnie kilka zleceń obfitowało w inny rodzaj usług, więc potencjalnych klientów możemy (a wręcz musimy) odesłać z kwitkiem. Dodatkowo w miarę zdobywania kolejnych kompetencji musimy dbać, by na regałach zawsze znajdował się odpowiedni zapas części wymiennych. W innym wypadku czeka nas bowiem wycieczka do sklepu w środku zlecenia, a jego właściciel chodzi spać z kurami.
Ach, ten klimacik!
Wcześniej wspomniałem już o tym, że naprawianie statków zostało ubrane w iście lovecraftowską otoczkę. Czasem do drzwi warsztatu zapukają macki, które będzie trzeba odpędzić, innym razem tajemniczy tom wciągnie nas w swoje mroczne, opływające śluzem wnętrzności. Zdarzy się może, że gdy odpowiemy na pukanie, na dworze będzie tylko hulający wiatr. Wtedy właśnie szczególnie warto pamiętać o zachowaniu zdrowego rozsądku, bo inaczej nasza postać zacznie popadać w obłęd, a przed oczyma zaczną pojawiać się omamy. Regularne zaciągnięcie się fajką może pomóc w zredukowaniu szaleństwa, ale warto poszukać innych sposobów na utrzymanie się przy rozumie. Wszystko to przyprawione jest cichą, klimatyczną muzyką, która zdecydowanie potrafi zmienić swój charakter, by współgrać z tym, co pojawia się w polu widzenia. Polecam jednak uważać podczas grania w słuchawkach przy zgaszonym świetle, w ciemny jesienny wieczór, gdyż wiąże się to z możliwością okazjonalnych dreszczy nawiedzających nasze plecy.

Mroczny symulator naprawy statków? Lubię to!
Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale w przypadku Sunken Engine warto także zwrócić uwagę na modele postaci. Co prawda z początku nie potrafiłem przekonać się do dwuwymiarowych sylwetek postaci niezależnych, jednak wraz z rozwojem fabuły zacząłem sobie uświadamiać, jak lekko karykaturalne, podkreślone grubą kreską postury wpasowują się w założenia twórców odnoszące się do atmosfery panującej w świecie gry.
W momencie pisania powyższej recenzji gracze otrzymali od deweloperów zapewnienie co najmniej kilku dużych aktualizacji, zarówno wprowadzających nowe, większe jednostki pływające, jak i jeszcze więcej ulepszeń i licencji możliwych do wykupienia. Nie pozostaje mi nic więcej, niż powiedzieć, że Sunken Engine to tytuł wart uwagi graczy poszukujących dla siebie nieszablonowej rozrywki.
