Po bardzo udanym debiucie pisarskim Marty Mrozińskiej nie musieliśmy czekać długo na jej kolejne dzieło. Zaledwie sześć miesięcy po premierze Jeleniego Sztyletu na półki księgarń trafił Bursztynowy Miecz, który kontynuuje opowieść o losach młodej Wszebory. Czy środkowa część trylogii potrafi podwyższyć stawkę i jeszcze bardziej wciągnąć czytelników? O tym postaram się wam nieco napisać w tej recenzji.
Błyskawiczna kontynuacja
Po przeczytaniu marcowego debiutu literackiego, w mojej recenzji miałem tylko jeden zarzut. Dotyczył on tego, że końcowe rozdziały Jeleniego Sztyletu gnały z tempem akcji na złamanie karku, by skończyć się dość dużym cliffhangerem. Na szczęście na rozwiązanie suspensu nie musiałem długo czekać, gdyż pod koniec września pojawiła się druga książka z zaplanowanej przez autorkę trylogii. Bursztynowy Miecz ukazał się tak jak jego poprzednik, nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Projekt pięknej okładki ponownie wyszedł spod palców Tobiasza Zyska. Tym razem przedstawia on tajemniczego rogatego starca z mieczem w ręku, którego bardzo łatwo można zinterpretować jako Welesa – jedno ze słowiańskich bóstw, trzymające w ręku tytułowy oręż. W oczy rzuca się siedząca u jego stóp biała kotka Dola, która towarzyszyła Borze już w pierwszej książce, jednak w kontynuacji jej postać i pochodzenie nabiera większego znaczenia. Co warto zauważyć, jednym z redaktorów prowadzących był sam Tadeusz Zysk – właściciel wydawnictwa, o którego ogromnym wsparciu dla serii wspominałem w poprzedniej recenzji.
Zerknij na poprzednią recenzję : https://grapodpada.pl/jeleni-sztylet-recenzja-ksiazki-krew-to-droga-waluta/
Ufaj tylko sobie
Bursztynowy Miecz serwuje znacznie większą dawkę polityki niż pierwszy tom cyklu. Wszebora musi nie tylko znaleźć sposób na uniknięcie zakusów babki, ale też udać się z własną misją na północ Awandii, po której grasują grupy najeźdźczych Waregów. Mimo że napotkani po drodze wieśniacy przyjmują ją bardzo ciepło, to czasem niebezpieczeństwo i zdrada mogą nadjeść od strony bliskich jej osób. Z drugiej strony z biegiem czasu potrafi ona jednak wybaczyć tym, których jeszcze niedawno nie chciała widzieć na oczy. Dodatkowo zauważyłem, że z każdą przeżytą trudną sytuacją Bora nabiera nieco bardziej racjonalnego podejścia do życia, nie bojąc się korzystać z pomocy przyjaciół, jednak finał środkowego rozdziału historii pokaże nam, że to właśnie dzięki wrodzonemu uporowi uda się jej osiągnąć to, czego pragnie.
Wszebora Lapis, już nie taka przeciętna dziewczyna
Już od początkowych stron Jeleniego Sztyletu wiedzieliśmy, że Bora nie była przeciętną mieszkanką Awandii. Mogłoby się jednak wydawać, że ze względu na wychowanie we wiosce położonej tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, mimo ponadprzeciętnych umiejętności nadal będzie małoznaczącą postacią w toczącej się wokół niej wojnie. Drugi tom cyklu bardzo szybko wyprowadza nas z błędu, zdradzając więcej informacji na temat jej pochodzenia. Na przestrzeni całego tomu Wszebora stopniowo odkrywa swój pełny potencjał, ostrożnie przekraczając kolejne granice w kontaktach ze Starym Ludem, na co pozwala jej wyjątkowa krew, która płynie w jej żyłach.
Pewne rzeczy jednak się nie zmieniają. Młoda bohaterka nadal cechuje się niewyparzonym językiem, nie owijając swoich myśli w bawełnę. Jeśli dołoży się do tego dążenie do niezależności, nienawiść do damskich ciuszków i znajomość wielu wulgaryzmów otrzymujemy ogromne utrapienie dla Tarniny – babki Bory i Radka oraz głowy znamienitego rodu. Jest to jednak ten rodzaj nieposłuszeństwa, z którym czytelnik zdecydowanie się sympatyzuje i kibicuje protagonistce w kolejnych próbach wywalczenia sobie wolności. Dodatkowo prowadzenie powieści z poziomu narratora pierwszoosobowego daje nieco większy wgląd w myśli bohaterki, dając nam pełen ogląd sytuacji.
I to niby Wiedźmin jest słowiański?
W mojej recenzji Jeleniego Sztyletu wspominałem, że pierwsze dzieło Marty Mrozińskiej czerpało garściami z mitologii słowiańskiej. Oczywiście pojawiają się nawiązania do napotkanych wcześniej potworów pokroju Leszego, Wąpierza, Strzygi czy Rusałki. W Bursztynowym Mieczu dołączają do nich także Południce, Północnice, a nawet Zmory nocne. Na tym jednak się słowiańskość nie kończy. Jedna z bliskich Borze osób zostaje przekształcona w Płanetnika, który kilkukrotnie służy jej pomocą. Przyznam, że pierwszy raz spotkałem się z takim elementem wierzeń, jednak szybka wizyta w internecie upewniła mnie, że faktycznie w wierzeniach słowiańskich występowała taka istota. Odpowiadała za zsyłanie burzy i gradu, co w przygodach Bory okazało się elementem kluczowym. Myślę, że nie zdradzę za dużo, wspominając, że Weles, który w poprzednim tomie pojawiał się tylko jako imię, tym razem zaszczycił bohaterkę cielesną postacią. Z często przeciwstawianym mu Perunem nie spotkamy się osobiście, jednak zostanie wspomniany przy pewnym spętanym mitycznym stworzeniu.
Nieszablonowy świat
Po otwarciu książki, wita nas ona przepiękną mapą Awandii i sąsiednich państw, wykonana przez Małgorzatę Weronikę Macioch ze studia Spectro. Przede wszystkim pomaga ona śledzić opisane podróże bohaterów. Moją uwagę zwróciło jednak to, że w samej ojczyźnie Wszebory istnieje wiele miejsc, których jeszcze nie zwiedziła, nie wspominając oczywiście o inny państwach. Moim zdaniem tak wykreowany świat starczyłby nie tylko na finał trylogii, ale też na kilka dodatkowych historii. W przeciwieństwie do wielu innych fantastycznych uniwersów nie jest on banalną kalką średniowiecznej Europy lub Polski, co dodatkowo potwierdza wspomniana mapa. Przez zjawisko wypierania Starego Ludu przez nową religię głoszoną wszędzie przez uczonych kapłanów, można by pokusić się na przyrównanie do znanej nam historii. Dość oczywiste porównanie do realiów X i XI wieku na terenach Polski zaburza m.in. obecność armat oraz dwustrzałowców, które, jak wiemy, w tamtym okresie jeszcze nie istniały. To tylko kolejny dowód na bardzo dobry warsztat pisarski autorki, która z pojedynczych znajomych elementów potrafiła stworzyć coś oryginalnego.
Każdy środek trylogii powinien tak wyglądać
W taki oto sposób docieramy do momentu, który zapowiedziałem we wstępie. Myślę, że Marta Mrozińska, pisząc Bursztynowy Miecz jako środkową część zaplanowanej trylogii, stworzyła dzieło, które nie tylko stanowi łącznik między początkiem a finałem, ale przy pomocy odpowiedniego prowadzenia opowieści i kilku zwrotów akcji podnosi stawkę dla wydarzeń z trzeciej części. Mam tu na myśli coś pokroju Imperium Kontratakuje dla oryginalnych Gwiezdnych Wojen czy Dwóch Wież dla Władcy Pierścieni. Owszem, bohaterowie dużo podróżują i miewają poboczne przygody, niczym w serialowym fillerze, których w ostatnich latach doświadczyliśmy niemało. Są one jednak tłem dla wewnętrznej przemiany protagonistów, a zwłaszcza Wszebory. Pozostaje tylko liczyć, że ostatnia część sprawnie wykorzysta zbudowany potencjał i sprawnie zamknie tę rewelacyjną historię.