Mickey dla wielu znany jest po prostu jako Siódmy — siódma wersja Mickeya Barnesa, wymienialnego z załogi kolonizującej planetę Nilfheim. Umieranie i powroty ostatecznie okazują się dla niego jednak mniej problematyczne niż przetrwanie w sytuacji teoretycznie bez wyjścia. Przekonani o śmierci Mickeya7 załoganci tworzą bowiem Ósmego, a dwóch wymienialnych na planecie to o jednego za dużo…
Jeżeli interesujecie się kinem i śledzicie zapowiedzi nadchodzących filmowych premier, zapewne słyszeliście, że w przyszłym roku na ekrany trafi film Mickey 17 w reżyserii Bonga Joon-ho z Robertem Pattinsonem w głównej roli. To właśnie powieść Edwarda Ashtona Mickey7 stanowi bazę do scenariusza wspomnianego filmu i to fakt powstawania tej produkcji oraz zaangażowane w nią nazwiska przyciągnęły mnie do sięgnięcia po książkę.
Swój niewątpliwy wkład miał też sam zarys fabuły, który jest niesamowicie intrygujący. W przyszłości ludzkość częściowo opuściła Starą Ziemię i rozproszyła się po innych planetach, tworząc Diasporę. Na jednej z zajętych przez Diasporę planet mieszka Mickey Barnes, historyk z zamiłowania, który zniechęcony brakiem perspektyw zawodowych i popadający w długi, postanawia zaciągnąć się na statek jako wymienialny. Jego ciało zostaje zeskanowane, jego wspomnienia zapisane i staje się on specjalistą od brudnej roboty. Są mu powierzane wszystkie najniebezpieczniejsze misje, jest on poddawany ryzykownym medycznym eksperymentom, ponieważ po śmierci na świat może zostać sprowadzona jego kolejna wersja. Na kartach powieści śledzimy już siódmą wersję Mickeya, który po jednej z akcji zostaje uznany za zmarłego. W związku z tym z kadzi wychodzi Mickey8. Kiedy jednak Mickey7 cały i zdrowy wraca do swojej kwatery, wszystko zaczyna się komplikować. Zasada jest bowiem prosta — na planecie jest miejsce tylko dla jednego wymienialnego.
Wiele hałasu o nic
Niestety, sama powieść nie jest już tak intrygująca, jak zapowiada opis. A właściwie jej największy problem polega na tym, że poza tym, co już w nim przeczytaliśmy, nie oferuje ona właściwie nic więcej.
Historię śledzimy z pierwszoosobowej perspektywy Siódmego, który po powrocie do bazy musi ukrywać fakt, że znajdują się w nim dwie wersje jego samego. Kłopoty z tym związane są tak naprawdę bardzo przyziemne i wynikają głównie z konieczności dzielenia przydzielonych mu racji żywnościowych na dwoje i z romantycznej relacji Mickeya i jego partnerki Nashy, która oczywiście jest przekonana, że poprzednia wersja jej faceta zmarła. Sytuacja głównego bohatera jest kiepska i stresująca, ale nadal stara się on utrzymywać lekki ton i nie stroni od żartów oraz sarkastycznych komentarzy. Codzienne zmagania z głodem są poprzetykane wspomnieniami z poprzednich żyć bohatera oraz jego opowieściami o historii dawnych misji kolonizacyjnych, o których wcześniej z zapałem czytał.
Sci-fi dla fanów filozofii w wersji light
Trudno było mi nie odnieść wrażenia, że te drugie zdecydowanie dominowały nad bieżącymi wydarzeniami. Gdybym chciała, mogłabym streścić całą teraźniejszą fabułę książki w kilku prostych zdaniach i tak naprawdę nic byście nie stracili. Cóż, może poza wydarzeniem, które doprowadziło do ostatecznej konfrontacji w finale, bo jest ono tak durne, że warto przeżyć to na własnej skórze. Choć od razu muszę zaznaczyć, że domyślam się, iż autor z durnowatości tego elementu fabuły zdawał sobie sprawę doskonale, co wnioskuję z tego, jak został on opisany.
Jednocześnie nie uważam jednak, że Mickey7 to zła powieść. Traktuję ją raczej jako porządnego średniaka, bo sam pomysł oraz otoczka wokół niego są ciekawe i kiedy odrywałam się od ciągłego narzekania Siódmego na głód i na drzemki niezbyt skorego do pracy Ósmego, to bawiłam się naprawdę dobrze. Autor, przytaczając ustami Mickeya kolejne opowieści o dawnych misjach i konfliktach na różnych planetach Diaspory, pochyla się nad zagadnieniami związanymi z kolonializmem. Oprócz tego wykorzystuje paradoks statku Tezeusza, by zastanowić się nad tym, czy Mickey Barnes, podejmując się pracy jako wymienialny, osiągnął nieśmiertelność, czy jednak każda kolejna z jego wersji to już inna osoba. Byłam naprawdę zainteresowana tymi przemyśleniami bohatera i nieco żałuję, że w ostatecznym rozrachunku skończyłam z poczuciem, że ich potencjał nie został w pełni wykorzystany i że dało się w tej materii powiedzieć więcej. Możliwe jednak, że wówczas z dość niewymagającego i napisanego stosunkowo lekkim językiem sci-fi przeszlibyśmy na grunt hardcorowego science fiction nieprzystępnego dla przeciętnego czytelnika.
W adaptacji filmowej nadzieja
Kończąc lekturę, nie miałam poczucia, że potrzebuję kontynuacji przygód Mickeya, nawet pomimo tego, że finał książki pozostawiał szeroko otwartą furtkę do kontynuacji. Było tak przede wszystkim dlatego, że miałam obawy, czy Ashton jest mi w stanie zaoferować coś więcej i pociągnąć tę historię dalej, kiedy jej największa siła, czyli sam pomysł na nią, nie jest już świeży.
Możliwe, że się o tym za jakiś czas przekonam, bo na amerykańskim rynku drugi tom jest już dostępny. O planowanym polskim wydaniu jeszcze nie słyszałam, więc mam czas na to, by zastanowić się, czy dam mu szansę. Z pewnością jestem jednak ciekawa tego, jak wypadnie adaptacja i czy Bongowi Joon-ho uda się wycisnąć z niej to, co najlepsze.
Sprawdź też: Płoń — recenzja książki — Monster movie w książkowym wydaniu